text
stringlengths
5
3.88k
Inaczej bawiono się w drugim końcu stoła; Bo tam, wzmogłszy się nagle, stronnicy Sokoła Na partyję Kusego bez litości wsiedli. Spór był wielki, już potraw ostatnich nie jedli; Stojąc i pijąc obie kłóciły się strony, A najstraszniej pan Rejent był zacietrzewiony: Jak raz zaczął, bez przerwy rzecz swoją tokował, I gestami ją bardzo dobitnie malował. (Był dawniej adwokatem pan Rejent Bolesta, Zwano go kaznodzieją, że zbyt lubił gesta). Teraz ręce przy boku miał, w tył wygiął łokcie, Spod ramion wytknął palce i długie paznokcie, Przedstawiając dwa smycze chartów tym obrazem: Właśnie rzecz kończył. «Wyczha! puściliśmy razem Ja i Asesor, razem, jakoby dwa kurki Jednym palcem spuszczone u jednej dwururki; Wyczha! poszli, a zając jak struna, smyk w pole, Psy tuż (to mówiąc, ręce ciągnął wzdłuż po stole I palcami ruch chartów przedziwnie udawał) Psy tuż, i hec od lasu odsadzili kawał; Sokół smyk naprzód; rączy pies, lecz zagorzalec, Wysadził się przed Kusym, o tyle, o palec: Wiedziałem, że spudłuje. Szarak, gracz nie lada, Czchał niby prosto w pole, za nim psów gromada; Gracz szarak! Skoro poczuł wszystkie charty w kupie Pstręk na prawo, koziołka, z nim w prawo psy głupie, A on znowu fajt w lewo, jak wytnie dwa susy, Psy za nim fajt na lewo: on w las, a mój Kusy Cap!» Tak krzycząc, pan Rejent na stół pochylony, Z palcami swymi zabiegł aż do drugiej strony, I «cap!» Tadeuszowi wrzasnął tuż nad uchem: Tadeusz i sąsiadka, tym głosu wybuchem Znienacka przestraszeni właśnie w pół rozmowy, Odstrychnęli od siebie mimowolnie głowy, Jako wierzchołki drzewa powiązane społem Gdy je wicher rozerwie; i ręce pod stołem Blisko siebie leżące wstecz nagle uciekły, I dwie twarze w jeden się rumieniec oblekły.
Po chwili wszędzie było samotnie i głucho. Hrabia oczy w dom utkwił i natężył ucho; Zawsze dumał, a strzelcy zawsze nieruchomie Za nim stali. Aż w cichym i samotnym domie Wszczął się naprzód szmer, potem gwar i krzyk wesoły Jak w ulu pustym, kiedy weń wlatują pszczoły. Był to znak, że wracali goście z polowania, I krzątała się służba około śniadania.
Dosyć, że się tak stało, jak przewidział Ryków: Jegry w tłumie ulegli mocy przeciwników. Dwudziestu trzech na ziemi wala się zabitych, Trzydziestu kilku jęczy ranami okrytych, Wielu pierzchło, skryło się w sad, w chmiele, nad rzekę, Kilku wpadło do domu pod kobiet opiekę.
Wszyscy na północ: rzekłbyś, że w on czas z wyraju Za ptastwem i lud ruszył do naszego kraju, Pędzony niepojętą, instynktową mocą.
Kiedy tak za szarakiem goniono, tymczasem Ukazał się pan Hrabia pod zamkowym lasem. Wiedziano w okolicy, że ten pan nie może Nigdy nigdzie stawić się w naznaczonej porze. I dziś zaspał poranek; więc na sługi zrzędził, Widząc myśliwców w polu cwałem do nich pędził. Surdut swój angielskiego kroju, biały, długi, Połami na wiatr puścił; z tyłu konno sługi, W kapeluszach jak grzybki, czarnych, lśniących, małych, W kurtkach, w butach stryflastych, w pantalonach białych: Sługi, które pan Hrabia tym kształtem odzieje, Nazywają się w jego pałacu dżokeje.
Przeszli już kilka komnat. Gerwazy w milczeniu, Tu wzrok na ścianie wstrzymał, ówdzie na sklepieniu, Przywołując pamiątkę tu smutną, tam miłą; Czasem, jakby chciał mówić: «Wszystko się skończyło», Kiwnął żałośnie głową; czasem machnął ręką: Widać, że mu wspomnienie samo było męką, I że je chciał odpędzić. Aż się zatrzymali Na górze, w wielkiej, niegdyś zwierciadlanej sali. Dziś wydartych zwierciadeł stały puste ramy, Okna bez szyb, z krużgankiem wprost naprzeciw bramy. Tu wszedłszy, starzec głowę zadumaną skłonił I twarz zakrył rękami; a gdy ją odsłonił, Miała wyraz żałości wielkiej i rozpaczy. Hrabia, chociaż nie wiedział, co to wszystko znaczy, Poglądając w twarz starca czuł jakieś wzruszenie, Rękę mu ścisnął; chwilę trwało to milczenie, Przerwał je starzec, trzęsąc wzniesioną prawicą: «Nie masz zgody, mopanku, pomiędzy Soplicą I krwią Horeszków; w panu krew Horeszków płynie, Jesteś krewnym Stolnika, po matce łowczynie, Która się rodzi z drugiej córki kasztelana, Który był, jak wiadomo, wujem mego pana. Słuchaj pan historyi swej własnej rodzinnej, Która się stała właśnie w tej izbie, nie innej.
Tak wodze, gdy na jutro bitwę zapowiedzą, Żołnierze po obozie broń czyszczą i jedzą, Lub na płaszczach i siodłach śpią próżni kłopotu, A wodze śród cichego dumają namiotu.
Śród ptaszych głów sterczały główki ludzkie małe, Odkryte; włosy na nich krótkie, jak len białe; Szyje nagie do ramion; a pomiędzy nimi Dziewczyna głową wyższa, z włosami dłuższymi. Tuż za dziećmi paw siedział i piór swych obręcze Szeroko rozprzestrzenił w różnofarbną tęczę, Na której główki białe, jak na tle obrazku, Rzucone w ciemny błękit, nabierały blasku. Obrysowane wkoło kręgiem pawich oczu Jak wiankiem gwiazd, świeciły w zbożu jak w przezroczu, Pomiędzy kukuruzy złocistymi laski, I angielską trawicą posrebrzaną w paski, I szczyrem koralowym, i zielonym ślazem; Których kształty i barwy mieszały się razem Niby krata ze srebra i złota pleciona, A powiewna od wiatru jak lekka zasłona.
«Jam jest Jacek Soplica…»
Któż by zgadnął, że owi tak mało ruchomi, Owi milczący ludzie — są nasi znajomi, Sędziowscy towarzysze? Z hucznego śniadania Wyszli na uroczysty obrzęd grzybobrania. Jako ludzie rozsądni, umieją miarkować Mowy i ruchy swoje, aby je stosować W każdej okoliczności do miejsca i czasu. Dlatego, nim ruszyli za Sędzią do lasu, Wzięli postawy tudzież ubiory odmienne, Służące do przechadzki opończe płócienne, Którymi osłaniają po wierzchu kontusze, A na głowy słomiane wdziali kapelusze. Stąd biali wyglądają jak czyśćcowe dusze. Młodzież także przebrana, oprócz Telimeny I kilku po francusku chodzących.
Zaiste, okolica była malownicza! Dwa stawy pochyliły ku sobie oblicza Jako para kochanków: prawy staw miał wody Gładkie i czyste jako dziewicze jagody; Lewy, ciemniejszy nieco, jako twarz młodziana Smagława i już męskim puchem osypana. Prawy złocistym piaskiem połyskał się wkoło, Jak gdyby włosem jasnym; a lewego czoło Najeżone łozami, wierzbami czubate; Oba stawy ubrane w zieloności szatę.
«Nadaremnie oczyma szukam bernardyna; Chciałbym mu opowiedzieć wypadek ciekawy, Podobny do zdarzenia dzisiejszej obławy. Klucznik mówił, że tylko znał jednego człeka, Co tak celnie jak Robak mógł strzelić z daleka; Ja zaś znałem drugiego: równie trafnym strzałem Ocalił on dwóch panów; sam ja to widziałem, Kiedy do nalibockich zaciągnęli lasów Tadeusz Rejtan poseł i książę Denassów. Nie zazdrościli sławie szlachcica panowie; Owszem, u stołu pierwsi wnieśli jego zdrowie, Nadawali mu wielkich prezentów bez liku, I skórę zabitego dzika. O tym dziku I o strzale, powiem wam jak naoczny świadek: Bo to był dzisiejszemu podobny przypadek, A zdarzył się największym strzelcom za mych czasów, Posłowi Rejtanowi i księciu Denassów».
W tej części sadu rosły tu i ówdzie wiśnie, Śród nich zboże w gatunkach zmieszanych umyślnie: Pszenica, kukuruza, bób, jęczmień wąsaty, Proso, groszek, a nawet krzewiny i kwiaty. Domowemu to ptactwu taki ochmistrzyni Wymyśliła ogródek: sławna gospodyni, Zwała się Kokosznicka, z domu Jendykowi- czówna. Jej wynalazek epokę stanowi W domowym gospodarstwie; dziś powszechnie znany, Lecz w owych czasach jeszcze za nowość podany, Przyjęty pod sekretem od niewielu osób, Nim go wydał kalendarz, pod tytułem: Sposób Na jastrzębie i kanie, albo nowy środek Wychowywania drobiu — był to ów ogrodek.
Kiedy się już do woli napili, najedli, Źwierza na wóz złożyli, sami na koń siedli, Radzi wszyscy, rozmowni, oprócz Asesora I Rejenta; ci byli gniewliwsi niż wczora, Kłócąc się o zalety, ten swej Sanguszkówki, A ten bałabanowskiej swej Sagalasówki. Hrabia też i Tadeusz jadą nieweseli, Wstydząc się, że chybili i że się cofnęli: Bo na Litwie, kto źwierza wypuści z obławy, Długo musi pracować, nim poprawi sławy.
Tadeusz spał pod oknem; sam ukryty w cieniu, Leżąc na wznak, cudnemu dziwił się zjawieniu I miał je tuż nad sobą, ledwie nie na twarzy: Nie wiedział, czy to jawa, czyli mu się marzy Jedna z tych miłych, jasnych twarzyczek dziecinnych, Które pomnim widziane we śnie lat niewinnych. Twarzyczka schyliła się — ujrzał, drżąc z bojaźni I radości, niestety! ujrzał najwyraźniej, Przypomniał, poznał włos ów krótki, jasnozłoty, W drobne, jako śnieg białe, zwity papiloty, Niby srebrzyste strączki, co od słońca blasku Świeciły jak korona na świętych obrazku.
«Ha! — rzekł Maciej — słyszałem, widzę co się dzieje! Ale panie, dwóch orłów razem się nie gnieździ! Łaska pańska, hetmanie, na pstrym koniu jeździ! Cesarz wielki bohater! gadać o tym wiele! Pamiętam, że Pułascy, moi przyjaciele, Mawiali, poglądając na Dymuliera, Że dla Polski polskiego trzeba bohatera, Nie Francuza ani też Włocha, ale Piasta, Jana albo Józefa, lub Maćka — i basta. Wojsko! mówią, że polskie!… Lecz te fizyliery, Sapery, grenadiery i kanonijery: Więcej słychać niemieckich tytułów w tym tłumie Niżeli narodowych! Kto to już zrozumie! A muszą też być z wami Turki czy Tatary Czy syzmatyki, co ni Boga, ani wiary: Sam widziałem, kobiety w wioskach napastują, Przechodniów odzierają, kościoły rabują! Cesarz idzie do Moskwy… daleka to droga, Jeśli cesarz jegomość wybrał się bez Boga! Słyszałem, że już podpadł pod klątwy biskupie; Wszytko to jest…» Tu Maciej chleb umoczył w zupie, I jedząc nie dokończył ostatniego słowa.
Wymowa lubionego powszechnie Jankiela Trafiała do serc. Powstał krzyk, oklask wesela, Szmer przyzwolenia nawet za domem się szerzył: Gdy Gerwazy w Jankiela Scyzorykiem zmierzył. Żyd skoczył, wpadł w tłum; Klucznik wołał: «Precz stąd, Żydzie! Nie tkaj palców między drzwi, nie o ciebie idzie! Panie Prusak! że waszeć Sędziowską handlujesz Parą wicin mizernych: to już zań gardłujesz? Zapomniałeś mopanku, że ojciec waszecin Spławiał do Prus dwadzieścia Horeszkowskich wicin? Stąd się zbogacił i on, i jego rodzina, Ba, nawet wszyscy, ilu was tu jest z Dobrzyna. Bo pamiętacie starzy, słyszeliście młodzi, Że Stolnik był was wszystkich ojciec i dobrodziéj: Kogoż on komisarzem słał do swych dóbr pińskich? Dobrzyńskiego! Rachmistrzów kogo miał? Dobrzyńskich! Marszałkostwa, kredensu nie zwierzał nikomu, Tylko Dobrzyńskim: pełno Dobrzyńskich miał w domu! On forytował wasze w trybunałach sprawy, On wyrabiał u króla dla was chleb łaskawy, Dzieci wasze kopami pomieszczał w konwikcie Pijarskim, na swym koszcie, odzieży i wikcie; Dorosłych promowował także swym nakładem: A dlaczego to robił? że wam był sąsiadem! Dziś Soplica kopcami tyka waszych granic: Cóż kiedy wam dobrego zrobił on?»
We dwóch izbach dwa różne skupiły się grona: Starszyzna przy stoliku małym zgromadzona Mówiła o sposobach nowych gospodarskich, O nowych coraz sroższych ukazach cesarskich; Podkomorzy krążące o wojnie pogłoski Oceniał i wyciągał polityczne wnioski. Panna Wojska, włożywszy okulary sine, Zabawiała kabałą z kart Podkomorzynę. W drugiej izbie toczyła młodzież rzecz o łowach W spokojniejszych i cichszych niż zwykle rozmowach: Bo Asesor i Rejent, oba mówcy wielcy, Pierwsi znawcy myślistwa i najlepsi strzelcy, Siedzieli przeciw sobie mrukliwi i gniewni. Oba dobrze poszczuli, oba byli pewni Zwycięstwa swoich chartów: gdy pośród równiny Znalazł się zagon chłopskiej niezżętej jarzyny. Tam wpadł zając; już Kusy, już go Sokół imał, Gdy Sędzia dojeżdżaczy na miedzy zatrzymał. Musieli być posłuszni, chociaż w wielkim gniewie; Psy powróciły same i nikt pewnie nie wie, Czy zwierz uszedł, czy wzięty; nikt zgadnąć nie zdoła, Czy wpadł w paszczę Kusego, czyli też Sokoła, Czyli obydwu razem: różnie sądzą strony, I spór na dalsze czasy trwał nierozstrzygniony.
Ta przerwa rozmów trwała już minut ze cztery. Tymczasem, w końcu stoła, naprzód ciche szmery, A potem się zaczęły wpół głośne rozmowy; Mężczyźni rozsądzali swe dzisiejsze łowy. Asesora z Rejentem wzmogła się uparta Coraz głośniejsza kłótnia o kusego charta, Którego posiadaniem pan Rejent się szczycił I utrzymywał, że on zająca pochwycił; Asesor zaś dowodził na złość Rejentowi, Że ta chwała należy chartu Sokołowi. Pytano zdania innych; więc wszyscy dokoła Brali stronę Kusego albo też Sokoła, Ci jak znawcy, ci znowu jak naoczne świadki. Sędzia na drugim końcu do nowej sąsiadki Rzekł półgłosem: «Przepraszam, musieliśmy siadać, Nie podobna wieczerzy na później odkładać: Goście głodni, chodzili daleko na pole; Myśliłem, że dziś z nami nie będziesz przy stole». To rzekłszy, z Podkomorzym przy pełnym kielichu O politycznych sprawach rozmawiał po cichu.
Gdy okiem wkoło rzuca, postrzega: to ona! Telimena, samotna, w myślach pogrążona, Od wczorajszej postacią i strojem odmienna, W bieliźnie, na kamieniu, sama jak kamienna; Twarz schyloną w otwarte utuliła dłonie, Choć nie słyszysz szlochania, znać, że we łzach tonie.
Przecież i bez tych przypraw potrawą nie lada Jest bigos, bo się z jarzyn dobrych sztucznie składa. Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta, Która, wedle przysłowia, sama idzie w usta; Zamknięta w kotle, łonem wilgotnym okrywa Wyszukanego cząstki najlepsze mięsiwa; I praży się, aż ogień wszystkie z niej wyciśnie Soki żywne, aż z brzegów naczynia war pryśnie I powietrze dokoła zionie aromatem.
Porwali się z miejsc wszyscy; chwilę była głucha Cichość, aż Sędzia krzyknął: «W dyby tego zucha! Hola, chłopcy!» — i czeladź rzuciła się żwawo Ciasnym przejściem pomiędzy ścianami i ławą. Lecz Hrabia krzesłem w środku zagrodził im drogę I na tym szańcu słabym utwierdziwszy nogę, «Wara! — zawołał — Sędzio! nie wolno nikomu Krzywdzić sługę mojego w moim własnym domu: Kto ma na starca skargę, niech mi ją przełoży».
Usłyszała wołanie: «Zosiu!» To głos cioci! Sypnęła razem ptastwu ostatek łakoci, A sama kręcąc sito, jako tanecznica Bębenek, i w takt bijąc, swawolna dziewica Jęła skakać przez pawie, gołębie i kury: Zmieszane ptastwo tłumnie furknęło do góry. Zosia, stopami ledwie dotykając ziemi, Zdawała się najwyżej bujać między niemi; Przodem gołębie białe, które w biegu płoszy, Leciały jak przed wozem bogini rozkoszy.
----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/pan-tadeusz.
Choć Hrabia Telimenę już dawniej widywał W domu Sędziego, w którym dosyć często bywał, Lecz mało ją uważał: zadziwił się zrazu, Rozeznając w niej model swojego obrazu. Miejsca piękność, postawy wdzięk i gust ubrania Zmieniły ją, zaledwo była do poznania. W oczach świeciły jeszcze niezagasłe gniewy; Twarz, ożywiona wiatru świeżymi powiewy, Sporem z Sędzią i nagłym przybyciem młodzieńców, Nabrała mocnych, żywszych niż zwykle rumieńców.
Wojski pragnął młodzieńców poróżnionych zgodzić Przykładami mądrymi: więc zaczął wywodzić Historyję o dziku Nalibockich lasów I o kłótni Rejtana z księżęciem Denassów. Ale goście tymczasem skończyli jeść lody I z zamku na dziedziniec wyszli dla ochłody.
Patrzyłem. Różne myśli snuły się po głowie. Zrazu z uśmiechem głupim, jak na pożar dziecko, Patrzyłem; potem radość uczułem zbójecką, Czekając rychło zacznie palić się i walić; Czasem myśl przychodziła skoczyć, ją ocalić, Nawet Stolnika…
«Dobrze mój Tadeuszu, (bo tak nazywano Młodzieńca, który nosił Kościuszkowskie miano Na pamiątkę, że w czasie wojny się urodził) Dobrze mój Tadeuszu, żeś się dziś nagodził Do domu, właśnie kiedy mamy panien wiele. Stryjaszek myśli wkrótce sprawić ci wesele; Jest z czego wybrać; u nas towarzystwo liczne Od dni kilku zbiera się na sądy graniczne, Dla skończenia dawnego z panem Hrabią sporu. I pan Hrabia ma jutro sam zjechać do dworu; Podkomorzy już zjechał z żoną i z córkami. Młodzież poszła do lasu bawić się strzelbami, A starzy i kobiety żniwo oglądają Pod lasem i tam pewnie na młodzież czekają. Pójdziemy, jeśli zechcesz, i wkrótce spotkamy Stryjaszka, Podkomorstwo i szanowne damy».
Księga jedenasta
Wojski rzekł kłaniając się: «Nie, jaśnie wielmożny Jenerale, nie jest to żaden kunszt bezbożny! Jest to pamiątka tylko owych biesiad sławnych, Które dawano w domach panów starodawnych, Gdy Polska używała szczęścia i potęgi! Com zrobił, tom wyczytał z tej tu oto księgi. Pytasz, czy wszędzie w Litwie ten się zwyczaj chowa? Niestety! już i do nas włazi moda nowa. Niejeden panicz krzyczy, że nie cierpi zbytków: Je jak Żyd, skąpi gościom potraw i napitków, Węgrzyna pożałuje, a pije szatańskie Fałszywe wino modne, moskiewskie, szampańskie; Potem w wieczór na karty tyle złota straci, Że za nie dałbyś ucztę na stu szlachty braci. Nawet (bo co na sercu mam, dziś powiem szczerze, Niech tego Podkomorzy za złe mi nie bierze) Kiedym ten serwis cudny ze skarbca dobywał, To nawet Podkomorzy, i on mnie przedrwiwał! Mówiąc, że to machina żmudna, staroświecka, Że to ma pozór niby zabawki dla dziecka, Nieprzyzwoitej dla tak znakomitych ludzi! Sędzio! i Sędzia mówił że to gości znudzi! A przecież, ile wnoszę z panów zadziwienia, Widzę, iż ten kunszt piękny godzien był widzenia! Nie wiem, czy się podobna okazja zdarzy Częstować w Soplicowie takich dygnitarzy. Widzę, że pan jenerał na biesiadach zna się, Niechaj przyjmie tę książkę! Ona panu zda się, Gdy będziesz dla monarchów zagranicznych grona Dawał ucztę, ba, nawet dla Napoleona. Ale pozwól, nim księgę tę panu poświęcę, Niech powiem, jakim trafem wpadła w moje ręce».
Jakoż, zaledwie kogut, co odprawia warty, Stanie i nieruchomie dzierżąc dziób zadarty, I głowę grzebieniastą pochyliwszy bokiem, Aby tym łacniej w niebo mógł celować okiem, Dostrzeże wiszącego jastrzębia śród chmury, Krzyknie: zaraz w ten ogród chowają się kury, Nawet gęsi i pawie, i w nagłym przestrachu Gołębie, gdy nie mogą schronić się na dachu.
Tak szepcąc spiął ostrogi; koń leciał do dworu, Gdy z drugiej strony strzelcy wyjeżdżali z boru. Hrabia lubił myślistwo, ledwie strzelców zoczył, Zapomniawszy o wszystkim, prosto ku nim skoczył, Mijając bramę, ogród, płoty: gdy w zawrocie Obejrzał się, i konia zatrzymał przy płocie.
Ptastwo skryło się w lasy, pod strzechy, w głąb trawy; Tylko wrony, stadami obstąpiwszy stawy, Przechadzają się sobie poważnymi kroki, Czarne oczy kierują na czarne obłoki, Wytknąwszy język z suchej szerokiej gardzieli I skrzydła roztaczając, czekają kąpieli; Lecz i te, przewidując nazbyt mocną burzę, Już w las ciągną, podobne wznoszącej się chmurze. Ostatnia z ptaków, lotem nieścigłym zuchwała Jaskółka, czarny obłok przeszywa jak strzała, Wreszcie spada jak kula.
Nieznacznie z wilgotnego wykradał się mroku Świt bez rumieńca, wiodąc dzień bez światła w oku. Dawno wszedł dzień, a jeszcze ledwie jest widomy: Mgła wisiała nad ziemią, jak strzecha ze słomy Nad ubogą Litwina chatką; w stronie wschodu, Widać z bielszego nieco na niebie obwodu Że słońce wstało, tędy ma zstąpić na ziemię; Lecz idzie niewesoło i po drodze drzemie.
Zbudził Hrabiego szelest na plecach i skroni; Był to bernardyn, kwestarz Robak, a miał w dłoni Podniesione do góry węzłowate sznurki: «Ogórków chcesz Waść — krzyknął — oto masz ogórki! Wara, panie, od szkody; na tutejszej grzędzie Nie dla Waszeci owoc, nic z tego nie będzie». Potem palcem pogroził, kaptura poprawił, I odszedł. Hrabia jeszcze chwilę w miejscu bawił, Śmiejąc się i klnąc razem tej nagłej przeszkodzie. Okiem powrócił w ogród, ale już w ogrodzie Nie było jej; mignęła tylko śród okienka Jej różowa wstążeczka i biała sukienka. Widać na grzędach, jaką przeleciała drogą, Bo liść zielony, w biegu potrącony nogą, Podnosił się, drżał chwilę, aż się uspokoił, Jak woda, którą ptaszek skrzydłami rozkroił. A na miejscu, gdzie stała, tylko porzucony Koszyk mały z rokity, denkiem wywrócony, Pogubiwszy owoce na liściach zawisał, I wśród fali zielonej jeszcze się kołysał.
Dzwon wciąż dzwonił i echem z głębi cichych lasów Odezwało się tysiąc krzyków i hałasów. Odgłos to był szukania i nawoływania, Hasło zakończonego na dziś grzybobrania; Odgłos nie smutny wcale ani pogrzebowy, Jak się Hrabiemu zdało: owszem, obiadowy. Dzwon ten, w każde południe krzyczący z poddasza, Gości i czeladź domu na obiad zaprasza: Tak było w dawnych licznych dworach we zwyczaju I zostało się w domu Sędziego. Więc z gaju Wychodziła gromada, niosąca krobeczki, Koszyki uwiązane końcami chusteczki, Pełne grzybów; a panny w jednym ręku niosły, Jako wachlarz zwiniony, *borowik* rozrosły, W drugim związane razem jakby polne kwiatki, *Opieńki* i rozlicznej barwy *surojadki*. Wojski miał *muchomora*. Z próżnymi przychodzi Rękami Telimena; z nią panicze młodzi.
A tymczasem, Podhajscy i Isajewicze, Birbasze, Wilbikowie, Biergiele, Kotwicze, Widząc szlachtę Dobrzyńskich w tej ciężkiej niewoli, Zaczęli z dawnych gniewów ostygać powoli: Bo szlachta polska, chociaż niezmiernie kłótliwa I porywcza do bitew, przecież nie jest mściwa. Biega więc do Macieja starego po radę. On koło wozów całą ustawia gromadę, Każe czekać.
Na Litwie much dostatek. Jest pomiędzy nimi Gatunek much osobny, zwanych szlacheckimi. Barwą i kształtem całkiem podobne do innych, Ale pierś mają szerszą, brzuch większy od gminnych, Latając bardzo huczą i nieznośnie brzęczą, A tak silne, że tkankę przebiją pajęczą, Lub jeśli która wpadnie, trzy dni będzie bzykać, Bo z pająkiem sam na sam może się borykać. Wszystko to Wojski zbadał i jeszcze dowodził, Że się z tych much szlacheckich pomniejszy lud rodził, Że one tym są muchom, czym dla roju matki, Że z ich wybiciem zginą owadów ostatki. Prawda, że ochmistrzyni ani pleban wioski, Nie uwierzyli nigdy w te Wojskiego wnioski I trzymali inaczej o muszym rodzaju; Lecz Wojski nie odstąpił dawnego zwyczaju: Ledwo dostrzegł takową muchę, wnet ją gonił. Właśnie mu teraz szlachcic nad uchem zadzwonił; Po dwakroć Wojski machnął, zdziwił się, że chybił, Trzeci raz machnął, tylko co okna nie wybił; Aż mucha, odurzona od tyla łoskotu, Widząc dwóch ludzi w progu broniących odwrotu, Rzuciła się z rozpaczą pomiędzy ich lica; I tam za nią mignęła Wojskiego prawica. Raz tak był tęgi, że dwie odskoczyły głowy, Jak rozdarte piorunem dwie drzewa połowy; Uderzyły się mocno oboje w uszaki, Tak, że obojgu sine zostały się znaki.
Tymczasem Telimena wpadła między konie, Wyciągnęła ku Hrabi załamane dłonie: «Na twój honor! — krzyknęła przeraźliwym głosem, Z głową w tył wychyloną, z rozpuszczonym włosem — Przez wszystko co jest świętym, na klęczkach błagamy! Hrabio, śmieszże odmówić? proszą ciebie damy; Okrutniku, nas pierwej musisz zamordować!» Padła zemdlona. Hrabia skoczył ją ratować, Zadziwiony i nieco zmieszany tą sceną: «Panno Zofio — rzecze — pani Telimeno! Nigdy się krwią bezbronnych ta szpada nie splami; Soplicowie! jesteście moimi więźniami. Tak zrobiłem we Włoszech, kiedy pod opoką, Którą Sycylianie zwą Birbante-rokką, Zdobyłem tabor zbójców: zbrojnych mordowałem, Rozbrojonych zabrałem i związać kazałem; Szli za końmi i tryumf mój zdobili świetny, Potem ich powieszono u podnóża Etny».
Co Wojski wyczytawszy pojmie i obwieści, To natychmiast kucharze robią umiejętni. Wre robota; pięćdziesiąt nożów w stoły tętni, Zwijają się kuchciki czarne jak szatany: Ci niosą drwa, ci z mlekiem i z winem sagany; Leją w kotły, skowrody, w rondle, dym wybucha; Dwóch kuchcików przy piecu siedzi, w mieszki dmucha, Wojski, ażeby ogień tym łacniej rozpalać, Rozkazał stopionego masła na drwa nalać (Zbytek ten dozwolony jest w dostatnim domu). Kuchciki sypią w ogień suche pęki łomu; Inni na rożny sadzą ogromne pieczenie Wołowe, sarnie, combry dzicze i jelenie; Ci skubią stosy ptastwa, lecą puchów chmury, Obnażają się głuszce, cietrzewie i kury. Lecz kur niewiele było: od owej wyprawy, Którą w czasie zajazdu Dobrzyński Sak krwawy Zrobił na kurnik, kędy Zosi gospodarstwo Zniszczył, nie zostawiwszy sztuki na lekarstwo, Jeszcze nie mogło ptastwem zakwitnąć na nowo Sławne niegdyś ze drobiu swego Soplicowo. Zresztą zaś miąs wszelakich był wielki dostatek, Co się zgromadzić dało i z domu, i z jatek, I z lasów, i z sąsiedztwa, z bliska i z daleka: Rzekłbyś, ptasiego tylko nie dostaje mleka. Dwie rzeczy, których hojny pan do uczty szuka, Łączą się w Soplicowie: dostatek i sztuka.
Tu śmiech młodzieży mowę Wojskiego zagłuszył. Wstano od stołu, pierwszy Podkomorzy ruszył, Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy, Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży; Za nim szedł kwestarz, Sędzia tuż przy bernardynie. Sędzia u progu rękę dał Podkomorzynie, Tadeusz Telimenie, Asesor Krajczance, A pan Rejent na końcu Wojskiej Hreczeszance.
Mnogie były powody milczenia. Myśliwi Powrócili z ostępu dosyć gadatliwi, Lecz gdy zapał ochłonął, myśląc nad obławą, Postrzegają, że wyszli z niej z niewielką sławą: Trzebaż było, ażeby jeden kaptur popi, Wyrwawszy się Bóg wie skąd, jak Filip z konopi, Przepisał wszystkich strzelców powiatu? O wstydzie! Cóż o tym będą gadać w Oszmianie i Lidzie, Które od wieków walczą z tutejszym powiatem O pierwszeństwo w strzelectwie? Myślili więc nad tem.
Hrabia miał czas ostygnąć z zapału i gniewu, Przemyślał, jakby skończyć bój bez krwi rozlewu; Więc rodzinę Sopliców w domu zamknąć każe Jako więźniów wojennych; u drzwi stawi straże.
Oświadczyli, że zaraz wyjeżdżać gotowi; Tylko się to nie zdało panu Buchmanowi. Buchman, człowiek rozsądny, w bitwę się nie wmieszał, Ale słysząc, że radzą, głosować pośpieszał. Znajdował projekt dobrym, lecz chciał przeinaczyć, Dokładniej go rozwinąć, jaśniej wytłumaczyć, A naprzód komisyją legalnie wyznaczyć, Która by rozważyła emigracji cele, Środki, sposoby, tudzież innych względów wiele. Nieszczęściem, krótkość czasu była na zawadzie, Że się nie stało zadość Buchmanowej radzie. Szlachta żegna się śpiesznie i już w drogę rusza.
Podróżny długo w oknie stał patrząc, dumając, Wonnymi powiewami kwiatów oddychając. Oblicze aż na krzaki fijołkowe skłonił, Oczyma ciekawymi po drożynach gonił I znowu je na drobnych śladach zatrzymywał, Myślał o nich i, czyje były, odgadywał. Przypadkiem oczy podniósł, i tuż na parkanie Stała młoda dziewczyna… Białe jej ubranie Wysmukłą postać tylko aż do piersi kryje, Odsłaniając ramiona i łabędzią szyję. W takim Litwinka tylko chodzić zwykła z rana, W takim nigdy nie bywa od mężczyzn widziana: Więc choć świadka nie miała, założyła ręce Na piersiach, przydawając zasłony sukience. Włos w pukle nierozwity, lecz w węzełki małe Pokręcony, schowany w drobne strączki białe, Dziwnie ozdabiał głowę: bo od słońca blasku Świecił się jak korona na świętych obrazku. Twarzy nie było widać; zwrócona na pole Szukała kogoś okiem, daleko, na dole; Ujrzała, zaśmiała się i klasnęła w dłonie, Jak biały ptak zleciała z parkanu na błonie, I wionęła ogrodem, przez płotki, przez kwiaty, I po desce opartej o ścianę komnaty… Nim spostrzegł się, wleciała przez okno, świecąca, Nagła, cicha i lekka, jak światłość miesiąca. Nucąc chwyciła suknie, biegła do zwierciadła: Wtem ujrzała młodzieńca i z rąk jej wypadła Suknia, a twarz od strachu i dziwu pobladła. Twarz podróżnego barwą spłonęła rumianą, Jak obłok, gdy z jutrzenką napotka się raną. Skromny młodzieniec oczy zmrużył i przysłonił, Chciał coś mówić, przepraszać; tylko się ukłonił I cofnął się. Dziewica krzyknęła boleśnie, Niewyraźnie, jak dziecko przestraszone we śnie; Podróżny zląkł się, spojrzał; lecz już jej nie było. Wyszedł zmieszany i czuł, że mu serce biło Głośno, i sam nie wiedział, czy go miało śmieszyć To dziwaczne spotkanie, czy wstydzić, czy cieszyć.
«Ach — zawołał Skołuba — mój księże kwestarzu! Kiedyż to będzie! Wszak to ile w kalendarzu Jest świąt, na każde święto Francuzów nam wróżą: Wygląda człek, wygląda, aż się oczy mrużą; A Moskal jak nas trzymał, tak trzyma za szyję. Pono nim słońce wnidzie, rosa oczy wyje».
Po zawarciu układów wyszedł z izby Ryków, A Robak kazał wezwać szlachtę wojowników, Do których Podkomorzy z powagą tak mówi: «Bracia! Bóg dziś naszemu szczęścił orężowi, Ale muszę Wać Państwu wyznać bez ogródki, Że z tych niewczesnych bojów złe wynikną skutki. Zbłądziliśmy i nikt tu z nas nie jest bez winy: Ksiądz Robak, że zbyt czynnie rozszerzał nowiny, Klucznik i szlachta, że je pojęła opacznie. Wojna z Rosyją jeszcze nieprędko się zacznie; Tymczasem, kto miał udział najczynniejszy w bitwie, Ten nie może bezpieczny zostać się na Litwie: Musicie więc do Księstwa uciekać Panowie, A mianowicie Maciej, co się Chrzciciel zowie, Tadeusz, Konew, Brzytew, niech unoszą głowy Za Niemen, gdzie ich czeka zastęp narodowy. My na was nieobecnych całą winę zwalim I na Płuta: tak resztę rodzeństwa ocalim. Żegnam was nie na długo; są pewne nadzieje, Że nam z wiosną swobody zorza zajaśnieje I Litwa, co was teraz żegna jak tułaczy, Wkrótce jako zwycięskich swych zbawców zobaczy. Sędzia wszystko, co trzeba, zgotuje na drogę I ja pieniędzmi, ile zdołam, dopomogę».
Niestety! Wszystkie tego obrazu wdzięki i zalety Darmo czekały znawców, nikt nie zważał na nie, Tak mocno zajmowało wszystkich grzybobranie. Tadeusz przecież zważał i w bok strzelał okiem, I nie śmiejąc iść prosto, przysuwał się bokiem: Jak strzelec, gdy w ruchomej gałęzistej szopie, Usiadłszy na dwóch kołach, podjeżdża na dropie, Albo na siewki idąc, przy koniu się kryje, Strzelbę złoży na siodle lub pod końską szyję, Niby to bronę włóczy, niby jedzie miedzą, A coraz się przybliża, kędy ptaki siedzą: Tak skradał się Tadeusz.
I wieśniacy, ciągnący na jarzynę pługi, Nie cieszą się jak zwykle z końca zimy długiéj, Nie śpiewają piosenek: pracują leniwo, Jakby nie pamiętali na zasiew i żniwo. Co krok wstrzymują woły i podjezdki w bronie I poglądają z trwogą ku zachodniej stronie, Jakby z tej strony miał się objawić cud jaki, I uważają z trwogą wracające ptaki.
Wtem ozwały się bębny; naprzód z rzadka, potem Coraz gęstszym i coraz głośniejszym łoskotem. Na ten apel rozkazał oficer Moskali, Dżokejów z Hrabią zamknąć pod strażą na sali, Szlachtę wieść na dwór, kędy stała druga rota. Nadaremnie Kropiciel dąsa się i miota.
Moskwa mnie uważała gwałtem za stronnika. Dano Soplicom znaczną część dóbr nieboszczyka; Targowiczanie potem chcieli mnie zaszczycić Urzędem. — Gdybym wtenczas chciał się przemoskwicić! Szatan radził — Już byłem możny i bogaty; Gdybym został Moskalem, najpierwsze magnaty Szukałyby mych względów; nawet szlachta braty, Nawet gmin, który swoim tak łacnie uwłacza, Tym którzy Moskwie służą, szczęśliwszym,— przebacza! Wiedziałem to, a przecież — nie mogłem.
«Jużci — rzekł Robak — trudno ganić tę ochotę, Jedź, weź pieniądze, możesz usztyftować rotę Jak Włodzimierz Potocki, co Francuzów zdziwił Dając na skarb milijon, jak książę Radziwiłł Dominik, co zastawił dobra swe i sprzęty I dwa uzbroił nowe konne regimenty. Jedź, jedź, a weź pieniądze: rąk tam dosyć mamy, Ale grosza brak w Księstwie; jedź wasze, żegnamy».
Darmo Sędzia za szlachtą instancję wnosi, I Telimena łączy prośby do łez Zosi, Ażeby miano większy wzgląd na niewolników. Wprawdzie oficer rotny, pan Nikita Ryków, Moskal, lecz dobry człowiek, dał się udobruchać: Cóż, kiedy sam majora Płuta musiał słuchać.
Goście weszli w porządku i stanęli kołem. Podkomorzy najwyższe brał miejsce za stołem: Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy, Idąc kłaniał się starcom, damom i młodzieży; Obok stał kwestarz; Sędzia tuż przy bernardynie. Bernardyn zmówił krótki pacierz po łacinie; Podano w kolej wódkę: za czym wszyscy siedli, I chołodziec litewski milczkiem żwawo jedli.
Wyleciawszy przez bramę, biegł prosto na pole. Jak szczupak, gdy mu oścień skróś piersi przekole, Pluska się i nurtuje, myśląc że uciecze, Ale wszędzie żelazo i sznur z sobą wlecze: Tak i Tadeusz ciągnął za sobą zgryzoty, Suwając się przez rowy i skacząc przez płoty, Bez celu i bez drogi; aż niemało czasu Nabłąkawszy się, w końcu wszedł w głębinę lasu I trafił, czy umyślnie, czyli też przypadkiem, Na wzgórek, co był wczora szczęścia jego świadkiem, Gdzie dostał ów bilecik, zadatek kochania, Miejsce, jak wiemy, zwane *Świątynią dumania*.
Strzelcy stali i każdy ze strzelbą gotową Wygiął się jak łuk naprzód z wciśnioną w las głową. Nie mogą dłużej czekać! Już ze stanowiska Jeden za drugim zmyka i w puszczę się wciska, Chcą pierwsi spotkać źwierza: choć Wojski ostrzegał, Choć Wojski stanowiska na koniu obiegał, Krzycząc, że czy kto prostym chłopem, czy paniczem, Jeżeli z miejsca zejdzie, dostanie w grzbiet smyczem! Nie było rady! Wszyscy pomimo zakazu W las pobiegli. Trzy strzelby huknęły od razu; Potem wciąż kanonada, aż głośniej nad strzały Ryknął niedźwiedź i echem napełnił las cały. Ryk okropny, boleści, wściekłości, rozpaczy; Za nim wrzask psów, krzyk strzelców, trąby dojeżdżaczy Grzmiały ze środka puszczy. Strzelcy — ci w las śpieszą, Tamci kurki odwodzą, a wszyscy się cieszą; Jeden Wojski w żałości, krzyczy, że chybiono. Strzelcy i obławnicy poszli jedną stroną Na przełaj źwierza, między ostępem i puszczą, A niedźwiedź, odstraszony psów i ludzi tłuszczą, Zwrócił się nazad w miejsca mniej pilnie strzeżone Ku polom, skąd już zeszły strzelcy rozstawione, Gdzie tylko pozostali z mnogich łowczych szyków Wojski, Tadeusz, Hrabia, z kilką obławników.
Chwała Bogu, że teraz, jeśli nasza młodzież Wyjeżdża za granicę, to już nie po odzież, Nie szukać prawodawstwa w drukarskich kramarniach Lub wymowy uczyć się w paryskich kawiarniach. Bo teraz Napoleon, człek mądry a prędki, Nie daje czasu szukać mody i gawędki. Teraz grzmi oręż, a nam starym serca rosną, Że znowu o Polakach tak na świecie głośno; Jest sława, a więc będzie i Rzeczpospolita! Zawżdy z wawrzynów drzewo wolności wykwita. Tylko smutno, że nam, ach, tak się lata wleką W nieczynności! a oni tak zawsze daleko! Tak długo czekać! nawet tak rzadka nowina — Ojcze Robaku (ciszej rzekł do bernardyna), Słyszałem, żeś zza Niemna odebrał wiadomość; Może też co o naszym wojsku wie Jegomość?» — «Nic a nic» odpowiedział Robak obojętnie, (Widać było, że słuchał rozmowy niechętnie) «Mnie polityka nudzi; jeżeli z Warszawy Mam list, to rzecz zakonna, to są nasze sprawy Bernardyńskie: cóż o tym gadać u wieczerzy; Są tu świeccy, do których nic to nie należy».
«Tu sęk — krzyknął Kropiciel — gdybym mógł podskoczyć Do tronu i Kropidłem, plusk, raz cara zmoczyć: To już by on nie wrócił, ni kijowskim traktem, Ni mińskim, ni za żadnym Buchmana kontraktem; Aniby go wskrzesili z mocy bożej popi, Ni z mocy Belzebuba — ten mi zuch, kto kropi. Panie Buchman, waścina rzecz bardzo wymowna, Ale wymowa szum, drum: kropić! to rzecz główna».
Rzekł więc z gorzkim uśmiechem: «Mój domek zbyt mały, Nie ma godnego miejsca na dar tak wspaniały; Niech lepiej niedźwiedź czeka pośród tych rogaczy, Aż mi go Sędzia razem z zamkiem oddać raczy».
Zły przykład dla ojczyzny, zachętę do zdrady Trzeba było okupić dobrymi przykłady, Krwią, poświęceniem się…
A już deszcz wciąż pluszczy Jak z sita, w gęstych kroplach. Wtem rykły pioruny, Krople zlały się razem: to jak proste struny Długim warkoczem wiążą niebiosa do ziemi, To jak z wiader buchają warstami całemi. Już zakryły się całkiem niebiosa i ziemia; Noc je z burzą od nocy czarniejszą, zaciemia. Czasem widnokrąg pęka od końca do końca, I anioł burzy, na kształt niezmiernego słońca Rozświeci twarz, i znowu okryty całunem Uciekł w niebo i drzwi chmur zatrzasnął piorunem. Znowu wzmaga się burza, ulewa nawalna I ciemność gruba, gęsta, prawie dotykalna. Znowu deszcz ciszej szumi, grom na chwilę uśnie; Znowu wzbudzi się, ryknie i znów wodą chluśnie. Aż się uspokoiło wszystko; tylko drzewa Szumią około domu i szemrze ulewa.
«Ale, ale: o ich naczelniku — Rzekł jenerał — chcę wiedzieć o tym Scyzoryku, O którym mnie pan Wojski tyle prawił cudów, Jakby o jednym z owych dawnych wielkoludów». «Scyzoryk — rzecze Wojski — choć nie egzulował, Ale bojąc się śledztwa, przed Moskwą się schował, Całą zimę nieborak tułał się po lasach, Teraz dopiero wyszedł. W tych wojennych czasach Mógłby się na co przydać, jest rycerskim człekiem, Szkoda tylko, że trochę przyciśniony wiekiem. Lecz owóż on!…» Tu Wojski palcem wskazał w sieni, Gdzie czeladź i wieśniacy stali natłoczeni, A nad wszystkich głowami łysina błyszcząca Ukazała się nagle jak pełnia miesiąca; Trzykroć weszła i trzykroć znikła w głów obłoku. Klucznik idąc kłaniał się, aż dobył się z tłoku, I rzekł:
Hrabia wracał do siebie; lecz konia wstrzymywał, Głową coraz w tył kręcił, w ogród się wpatrywał. I raz mu się zdawało, że znowu z okienka Błysnęła tajemnicza, bieluchna sukienka I coś lekkiego znowu upadło z wysoka, I przeleciawszy cały ogród w mgnieniu oka, Pomiędzy zielonymi świeciło ogórki: Jako promień słoneczny, wykradłszy się z chmurki, Kiedy śród roli padnie na krzemienia skibę Lub śród zielonej łąki w drobną wody szybę.
A tymczasem Rejenta nadobna kochanka, Telimena, roztacza blaski swej urody, I ubiór, od stóp do głów co najświeższej mody. Jaką miała sukienkę, jaki strój na głowie, Daremnie pisać, pióro tego nie wypowie; Chyba pędzel by skreślił te tiule, ptyfenie, Blondyny, kaszemiry, perły i kamienie, I oblicze różane i żywe wejrzenie.
Wojski stary od izby do izby przechodził, Po obu stronach oczy roztargnione wodził, Nie mieszał się w myśliwych ni w starców rozmowę I widać, że czym innym zajętą miał głowę. Nosił skórzaną plackę: czasem w miejscu stanie, Duma długo i — muchę zabije na ścianie.
Jenerał wziął Scyzoryk; lecz że bardzo długi, Nie mógł nosić, w furgonie schowały go sługi. Co się z nim stało, różnie powiadają o tem, Lecz nikt pewnie nie wiedział ni wtenczas, ni potem.
Zaczął ją puszczyk, jęcząc na poddaszu dworu; Szepnęły wiotkim skrzydłem nietoperze, lecą Pod dom, gdzie szyby okien, twarze ludzi świecą; Bliżej zaś nietoperzów siostrzyczki, ćmy, rojem Wiją się przywabione białym kobiet strojem; Mianowicie przykrzą się Zosi, bijąc w lice I w jasne oczki, które biorą za dwie świéce. Na powietrzu owadów wielki krąg się zbiera, Kręci się, grając jako harmoniki sfera; Ucho Zosi rozróżnia wśród tysiąca gwarów Akord muszek i półton fałszywy komarów.
Nigdy się odpowiedzi takiej nie spodziewał Podkomorzy. Właśnie swój kieliszek nalewał; Gdy zuchwalstwem Hrabiego rażony jak gromem, Oparłszy się o kielich butlem nieruchomym, Głowę wyciągnął na bok i ucha przyłożył, Oczy rozwarł szeroko, usta wpół otworzył; Milczał, lecz kielich w ręku tak potężnie cisnął, Że szkło dźwięknąwszy pękło, płyn w oczy mu prysnął. Rzekłbyś, że z winem ognia w duszę się nalało: Tak oblicze spłonęło, tak oko pałało. Zerwał się mówić; pierwsze słowo niewyraźnie Mleł w ustach; aż przez zęby wyleciało: «Błaźnie! Grafiątko! ja cię! Tomasz, karabelę! Ja tu Nauczę ciebie mores, błaźnie, daj go katu! Względy, urzędy nudzą, uszko delikatne! Ja cię tu zaraz po tych zauszniczkach płatnę. Fora za drzwi! Do korda! Tomasz, karabelę!»
Protazy, choć człek śmiały, uczuł nieco strachu: Bo przypomniał z samego rośliny zapachu Różne swoje dawniejsze woźnieńskie przypadki, Jedne po drugich, biorąc konopie na świadki: Jako raz zapozwany szlachcic z Telsz, Dzindolet, Rozkazał mu, oparłszy o piersi pistolet, Wleźć pod stół i ów pozew psim głosem odszczekać, Że Woźny musiał co tchu w konopie uciekać. Jak później Wołodkowicz, pan dumny, zuchwały, Co rozpędzał sejmiki, gwałcił trybunały, Przyjąwszy urzędowy pozew, zdarł na sztuki, I postawiwszy przy drzwiach z kijami hajduki, Sam nad Woźnego głową trzymał goły rapier, Krzycząc: «Albo cię zetnę, albo zjedz twój papier!» Woźny niby jeść zaczął, jak człowiek roztropny, Aż skradłszy się do okna, wpadł w ogród konopny.
Imię zdrajcy przylgnęło do mnie jako dżuma. Odwracali ode mnie twarz obywatele, Uciekali ode mnie dawni przyjaciele; Kto był lękliwy, z dala witał się i stronił: Nawet lada chłop, lada Żyd, choć się pokłonił, To mię zboku szyderskim przebijał uśmiechem. Wyraz zdrajca brzmiał w uszach, odbijał się echem W domu, w polu. Ten wyraz od rana do zmroku Wił się przede mną, jako plama w chorym oku. Przecież nie byłem zdrajcą kraju.
Takie gwiazd historyje, które z książek zbadał Albo słyszał z podania, Wojski opowiadał. Chociaż wieczorem słaby miał wzrok Wojski stary I nie mógł w niebie dojrzeć nic przez okulary, Lecz na pamięć znał imię i kształt każdej gwiazdy: Wskazywał palcem miejsca i drogę ich jazdy.
Nad Soplicowem słońce weszło i już padło Na strzechy i przez szpary w stodołę się wkradło; I po ciemnozielonym, świeżym, wonnym sianie, Z którego młodzież sobie zrobiła posłanie, Rozpływały się złote, migające pręgi Z otworu czarnej strzechy jak z warkocza wstęgi; I słońce usta sennych promykiem poranka Drażni jak dziewczę kłosem budzące kochanka. Już wróble skacząc, świerkać zaczęły pod strzechą; Już trzykroć gęgnął gąsior, a za nim jak echo Odezwały się chórem kaczki i indyki I słychać bydła w pole idącego ryki.
Sztab stał we dworze, a z nim zbrojnej szlachty wiele: Podhajscy, Birbaszowie, Hreczechy, Biergele, Wszyscy Sędziego krewni albo przyjaciele; Na odsiecz mu przybiegli słysząc o napadzie, Zwłaszcza, że z Dobrzyńskimi byli z dawna w zwadzie.
W mieście pobliskim stanął główny sztab książęcy, A w Soplicowie obóz czterdziestu tysięcy, I ze sztabami swymi jenerał Dąbrowski, Kniaziewicz, Małachowski, Giedrojć i Grabowski.
Zjawisko w papilotach budzi Tadeusza — Za późne postrzeżenie omyłki — Karczma — Emisariusz — Zręczne użycie tabakiery zwraca dyskusję na właściwą drogę — Matecznik — Niedźwiedź — Niebezpieczeństwo Tadeusza i Hrabiego — Trzy strzały — Spór Sagalasówki z Sanguszkówką rozstrzygniony na stronę jednorurki horeszkowskiej — Bigos — Wojskiego powieść o pojedynku Doweyki z Domeyką przerwana szczuciem kota — Koniec powieści o Doweyce i Domeyce.
Różne też były dla dam i mężczyzn potrawy: Tu roznoszono tace z całą służbą kawy, Tace ogromne, w kwiaty ślicznie malowane, Na nich kurzące wonnie imbryki blaszane I z porcelany saskiej złote filiżanki; Przy każdej garnuszeczek mały do śmietanki. Takiej kawy, jak w Polszcze, nie ma w żadnym kraju: W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju, Jest do robienia kawy osobna niewiasta, Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta, Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku I zna tajne sposoby gotowania trunku, Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu, Zapach moki i gęstość miodowego płynu. Wiadomo, czym dla kawy jest dobra śmietana; Na wsi nietrudno o nią: bo kawiarka z rana, Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie I sama lekko świeży nabiału kwiat garnie Do każdej filiżanki w osobny garnuszek, Aby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek.
Skrzypak u sukni zakasał rękawek, Ścisnął gryf krzepko, oparł brodę o podstawek I smyk jak konia w zawód puścił po skrzypicy. Na to hasło, stojący obok kobeźnicy, Jak gdyby w skrzydła bijąc, częstym ramion ruchem Dmą w miechy i oblicza wypełniają duchem: Myśliłbyś, że ta para w powietrze uleci, Podobna do pyzatych Boreasza dzieci. Brakło cymbałów.
Zatem dwaj Terajewicze I czterej Stypułkowscy i trzej Mickiewicze, Krzyknęli: «Wiwat równość!» stając za Skołubą. Tymczasem Buchman wołał: «Zgoda będzie zgubą!» Kropiciel krzyczał: «Bez was obejdziem się sami; Niech żyje nasz marszałek, Maciek nad Maćkami! Hej do laski!» Dobrzyńscy krzyczą: «Zapraszamy!» A obca szlachta woła w głos: «Nie pozwalamy!» Rozstrycha się tłum na dwie kupy rozdzielony, I kiwając głowami w dwie przeciwne strony, Tamci: «Nie pozwalamy!» — ci krzyczą: «Prosiemy!»
Te pokolenia żałobami czarne, Powietrze tylą klątwami ciężarne, Tam myśl nie śmiała swoich zwrócić lotów, W sferę okropną nawet ptakom grzmotów.
Pamiętam, chociaż byłem wtenczas małe dziecię, Kiedy do ojca mego, w Oszmiańskim powiecie, Przyjechał pan Podczaszyc na francuskim wózku, Pierwszy człowiek, co w Litwie chodził po francusku. Biegali wszyscy za nim, jakby za rarogiem, Zazdroszczono domowi, przed którego progiem Stanęła Podczaszyca dwukolna dryndulka, Która się po francusku zwała karyjulka: Zamiast lokajów, w kielni siedziały dwa pieski, A na kozłach Niemczysko chude na kształt deski; Nogi miał długie, cienkie jak od chmielu tyki, W pończochach, ze srebrnymi klamrami trzewiki, Peruka z harbajtelem zawiązanym w miechu. Starzy na on ekwipaż parskali ze śmiechu, A chłopi żegnali się, mówiąc: że po świecie Jeździ wenecki diabeł w niemieckiej karecie. Sam Podczaszyc jaki był, opisywać długo; Dosyć, że się nam zdawał małpą lub papugą W wielkiej peruce, którą do złotego runa On lubił porównywać, a my do kołtuna. Jeśli kto i czuł wtenczas, że polskie ubranie Piękniejsze jest niż obcej mody małpowanie, Milczał; bo by krzyczała młodzież, że przeszkadza Kulturze, że tamuje progresy, że zdradza! Taka była przesądów owoczesnych władza!
Takim kwestarzem tajnym był Robak podobno: Często on z panem Sędzią rozmawiał osobno; Po tych rozmowach zawsze jakowaś nowina Rozeszła się w sąsiedztwie. Postać bernardyna Wydawała, że mnich ten nie zawsze w kapturze Chodził i nie w klasztornym zestarzał się murze. Miał on nad prawym uchem, nieco wyżej skroni, Bliznę, wyciętej skóry na szerokość dłoni, I w brodzie ślad niedawny lancy lub postrzału; Ran tych nie dostał pewnie przy czytaniu mszału. Ale nie tylko groźne wejrzenie i blizny, Lecz sam ruch i głos jego miał coś żołnierszczyzny.
Muzyk, jakby sam swojej dziwił się piosence, Upuścił drążki z palców, podniósł w górę ręce; Czapka lisia spadła mu z głowy na ramiona, Powiewała poważnie broda podniesiona, Na jagodach miał kręgi dziwnego rumieńca, We wzroku ducha pełnym błyszczał żar młodzieńca, Aż gdy na Dąbrowskiego starzec oczy zwrócił, Zakrył rękami, spod rąk łez potok się rzucił: «Jenerale — rzekł — ciebie długo Litwa nasza Czekała — długo, jak my Żydzi Mesyjasza… Ciebie prorokowali dawno między ludem Śpiewaki, ciebie niebo obwieściło cudem, Żyj i wojuj, o ty nasz!…» Mówiąc, ciągle szlochał, Żyd poczciwy Ojczyznę jako Polak kochał! Dąbrowski mu podawał rękę i dziękował, On, czapkę zdjąwszy, wodza rękę ucałował.
Już naprzeciw księżyca gwiazda jedna, druga Błysnęła; już ich tysiąc, już milijon mruga. Kastor z bratem Polluksem jaśnieli na czele, Zwani niegdyś u Sławian Lele i Polele; Teraz ich w zodyjaku gminnym znów przechrzczono: Jeden zowie się *Litwą*, a drugi *Koroną*.
«I taki łotr — zawołał Klucznik — ma panować? I dawnych panów, lepszych od siebie, rujnować? A Horeszków i pamięć i imię zaginie! Gdzież jest wdzięczność na świecie? Nie ma jej w Dobrzynie! Bracia! chcecie bój z ruskim wieść imperatorem, A boicie się wojny z Soplicowskim dworem? Strach wam turmy! Czyż to ja wzywam na rozboje? Broń Boże! Szlachta Bracia! ja przy prawie stoję. Wszak Hrabia wygrał, zyskał dekretów niemało: Tylko je egzekwować! Tak dawniej bywało: Trybunał pisał dekret; szlachta wypełniała, A szczególniej Dobrzyńscy, i stąd wasza chwała Urosła w Litwie! Wszakże to Dobrzyńscy sami Bili się na zajezdzie myskim z Moskalami, Których przywiódł jenerał ruski Wojniłowicz I łotr, przyjaciel jego, pan Wołk z Łogomowicz. Pamiętacie, jak Wołka wzięliśmy w niewolę, Jak chcieliśmy go wieszać na belce w stodole, Iż był tyran dla chłopstwa a sługa Moskali; Ale się chłopi głupi nad nim zlitowali! (Upiec go muszę kiedyś na tym Scyzoryku.) Nie wspomnę innych wielkich zajazdów bez liku, Z których wyszliśmy zawsze, jak szlachcie przystało, I z zyskiem i aplauzem powszechnym i z chwałą! Po cóż o tym wspominać? Dziś darmo pan Hrabia, Sąsiad wasz, sprawę toczy, dekrety wyrabia: Już nikt z was pomóc nie chce biednemu sierocie! Dziedzic Stolnika tego, który żywił krocie, Dziś nie ma przyjaciela, oprócz mnie, Klucznika, I ot tego wiernego mego Scyzoryka!»
W szmaragdzie bujnych traw, na krwawnikowym szalu, W sukni długiej, jak gdyby w powłoce koralu, Od której odbijał się włos z jednego końca, Z drugiego czarny trzewik; po bokach błyszcząca Śnieżną pończoszką, chustką, białością rąk, lica, Wydawała się z dala jak pstra gąsienica, Gdy wpełźnie na zielony liść klonu.
Już też i słońce wschodzi, krwawo się czerwieni; Brzegiem tępym, jak gdyby odartym z promieni, Na wpół widne, na poły w czerni chmur się chowa, Jak rozżarzona w węglach kowalskich podkowa. Wiatr wzmagał się i pędził obłoki ze wschodu, Gęste i poszarpane jako bryły lodu; Każdy obłok w przelocie deszczem zimnym prószy, Z tyłu za nim wiatr leci i deszcz znowu suszy, Za wiatrem znowu obłok nadbiega wilgotny: I tak dzień na przemiany był chłodny i słotny.
Księga dwunasta
Mścić się otwarcie? szturmem zamek zwalić w gruzy? Wstyd!… bo by powiedziano, żem mścił się rekuzy! Kluczniku, twoje serce poczciwe nie umie Uczuć, ile jest piekła w obrażonej dumie.
Aż Maciek, dotychczas ponury, Nieruchomy, wstał z ławy i wolnymi kroki Wyszedł na środek izby i podparł się w boki; I spojrzawszy przed siebie, i kiwając głową, Zabrał głos, wymawiając z wolna każde słowo, Z przestankiem i przyciskiem: «A głupi! a głupi! A głupi wy! Na kim się mleło, na was skrupi!… To póki o wskrzeszeniu Polski była rada, O dobru pospolitym, głupi, u was zwada? Nie można było, głupi, ani się rozmówić, Głupi, ani porządku, ani postanowić Wodza nad wami, głupi! A niech no kto podda Osobiste urazy, głupi, u was zgoda! Precz stąd! Bo jakom Maciek, was, do milijonów Kroćset kroci tysięcy fur, beczek, furgonów, Diabłów!!!!…»
Jest w tym zasługa nie chcieć zostać winowajcą Narodowym, choć naród okrzyczy cię zdrajcą! Zwłaszcza, w kim taka, jaka była we mnie duma!
Pan Tadeusz kręcił się, nudząc niepomału Długą rozmową, w której nie mógł brać udziału. Aż, gdy zaczęto sławić cudzoziemskie gaje, I wyliczać z kolei wszystkich drzew rodzaje: Pomarańcze, cyprysy, oliwki, migdały, Kaktusy, aloesy, mahonie, sandały, Cytryny, bluszcz, orzechy włoskie, nawet figi, Wysławiając ich kształty, kwiaty i łodygi: Tadeusz nie przestawał dąsać się i zżymać, Na koniec nie mógł dłużej od gniewu wytrzymać.
«Nikt jej nie uprosi — Przerwał prędko Tadeusz — nie, czekać nie mogę, Stryjaszku, muszę prędko, jutro jechać w drogę. Daj mi, stryjaszku, tylko twe błogosławieństwo, Wszystko przygotowałem, jadę zaraz w Księstwo».
Tak zginął pan potężny, pobożny i prawy, Który miał w domu krzesła, wstęgi i buławy, Ojciec włościan, brat szlachty; i nie miał po sobie Syna, który by zemstę poprzysiągł na grobie! Ale miał sługi wierne. Ja w krew jego rany Obmoczyłem mój rapier Scyzorykiem zwany (Zapewne pan o moim słyszał Scyzoryku, Sławnym na każdym sejmie, targu i sejmiku). Przysiągłem wyszczerbić go na Sopliców karkach, Ścigałem ich na sejmach, zajazdach, jarmarkach. Dwóch zarąbałem w kłótni, dwóch na pojedynku; Jednego podpaliłem w drewnianym budynku, Kiedyśmy zajeżdżali z Rymszą Korelicze: Upiekł się tam jak piskorz; a tych nie policzę, Którym uszy obciąłem. Jeden tylko został, Który dotąd ode mnie pamiątki nie dostał: Rodzoniutki braciszek owego wąsala! Żyje dotąd i z swoich bogactw się przechwala, Zamku Horeszków tyka swych kopców krawędzią, Szanowany w powiecie, ma urząd, jest Sędzią! I pan mu zamek oddasz? Niecne jego nogi Mają krew pana mego zetrzeć z tej podłogi? O nie! Póki Gerwazy ma choć za grosz duszy, I tyle sił, że jednym małym palcem ruszy Scyzoryk swój wiszący dotychczas na ścianie, Póty Soplica tego zamku nie dostanie!»
«Nie byłem w zmowie — Jacek odpowiedział z żalem. — Gwałtem porwać? Wszak mógłbym: zza krat i zza klamek Wydarłbym ją, rozbiłbym w puch ten jego zamek! Miałem za sobą Dobrzyn i cztery zaścianki! Ach, gdyby ona była jak nasze szlachcianki Silna i zdrowa! gdyby ucieczki, pogoni Nie zlękła się i mogła słuchać szczęku broni!… Lecz ona biedna! tak ją, rodzice pieścili, Słaba, lękliwa! był to robaczek motyli, Wiosenna gąsiennica! i tak ją zagrabić, Dotknąć ją zbrojną ręką, byłoby ją zabić; Nie mogłem, nie.
A wtem ozwał się Sędzia nalewając czaszę: «Piję zdrowie Robaka, Wojski, w ręce wasze! Jeśli datkiem nie możem kwestarza zbogacić, Postaramy się przecież za proch mu zapłacić: Uręczamy, że niedźwiedź zabity dziś w boru Przez dwa lata wystarczy na kuchnię klasztoru. Lecz skóry księdzu nie dam: lub gwałtem zabiorę, Albo ją mnich ustąpić musi przez pokorę, Albo ją kupię choćby dziesiątkiem soboli. Skórą tą rozrządzimy wedle naszej woli: Pierwszy wieniec i sławę już wziął sługa boży; Skórę jaśnie wielmożny pan nasz Podkomorzy Temu da, kto na drugą nagrodę zasłużył».
Wojski ledwie raz okiem za zającem rzucił; Widząc, że uciekł, głowę obojętnie zwrócił I kończył rzecz przerwaną: «Na czym więc stanąłem? Aha! na tym, że obu za słowo ująłem, Iż będą strzelali się przez niedźwiedzią skórę… Szlachta w krzyk: »To śmierć pewna! Prawie rura w rurę!« A ja w śmiech. Bo mnie uczył mój przyjaciel Maro, Że skóra zwierza nie jest lada jaką miarą. Wszak wiecie waćpanowie, jak królowa Dydo Przypłynęła do Libów i tam z wielką biédą Wytargowała sobie taki ziemi kawał, Który by się wołową skórą nakryć dawał: Na tym kawałku ziemi stanęła Kartago! Więc ja to sobie w nocy rozbieram z uwagą.
Właśnie dwukonną bryką wjechał młody panek I obiegłszy dziedziniec zawrócił przed ganek. Wysiadł z powozu; konie porzucone same, Szczypiąc trawę ciągnęły powoli pod bramę. We dworze pusto: bo drzwi od ganku zamknięto Zaszczepkami i kołkiem zaszczepki przetknięto. Podróżny do folwarku nie biegł sług zapytać, Odemknął, wbiegł do domu, pragnął go powitać. Dawno domu nie widział, bo w dalekim mieście Kończył nauki, końca doczekał nareszcie. Wbiega i okiem chciwie ściany starodawne Ogląda czule, jako swe znajome dawne. Też same widzi sprzęty, też same obicia, Z którymi się zabawiać lubił od powicia, Lecz mniej wielkie, mniej piękne niż się dawniej zdały. I też same portrety na ścianach wisiały: Tu Kościuszko w czamarce krakowskiej, z oczyma Podniesionymi w niebo, miecz oburącz trzyma; Takim był, gdy przysięgał na stopniach ołtarzów, Że tym mieczem wypędzi z Polski trzech mocarzów, Albo sam na nim padnie. Dalej w polskiej szacie Siedzi Rejtan, żałośny po wolności stracie; W ręku trzyma nóż ostrzem zwrócony do łona, A przed nim leży Fedon i żywot Katona. Dalej Jasiński, młodzian piękny i posępny; Obok Korsak, towarzysz jego nieodstępny: Stoją na szańcach Pragi, na stosach Moskali, Siekąc wrogów, a Praga już się wkoło pali. Nawet stary stojący zegar kurantowy W drewnianej szafie poznał, u wniścia alkowy; I z dziecinną radością pociągnął za sznurek, By stary Dąbrowskiego usłyszeć mazurek.
Znowu Dobrzyńscy z Litwą natarli w zawody, I pomimo dawniejsze dwóch stronnictw niezgody Walczą jak bracia, jeden drugiego zachęca. Dobrzyńscy, widząc, jak się Podhajski wykręca Tuż przed szeregiem jegrów i kosą ich kraje, Zawołali z radością: «Niech żyją Podhaje! Naprzód bracia Litwini, górą, górą Litwa!» Skołubowie zaś, widząc, jak waleczny Brzytwa, Choć ranny, leci z szablą wzniesioną do góry, Krzyknęli: «Górą Maćki, niech żyją Mazury!» Dodawszy wzajem serca biegną na Moskali: Nadaremnie ich Robak z Maćkiem wstrzymywali.
Robak, nim zaczął mówić, w Klucznika oblicze Wzrok utkwił i milczenie chował tajemnicze. A jako chirurg naprzód miękką rękę składa Na ciele chorującym, nim ostrzem raz zada: Tak Robak wyraz bystrych oczu swych złagodził, Długo nimi po oczach Gerwazego wodził, Na koniec, jakby ślepym chciał uderzyć ciosem, Zasłonił oczy ręką i rzekł mocnym głosem:
Jacek rękę wyciągnął, — cofnął się Gerwazy, «Nie mogę — rzekł — bez mego szlachectwa obrazy Dotykać rękę, takim morderstwem skrwawioną Z prywatnej zemsty, nie zaś pro publico bono!»