text
stringlengths
5
3.88k
Ale w izbie na prawo, kusząc Asesora, Rzekł Rejent mimojazdem: «Ja mówiłem wczora, Że polowanie nasze udać się nie może: Jeszcze zbyt wcześnie, jeszcze na pniu stoi zboże I mnóstwo sznurów chłopskiej niezżętej jarzyny: Stąd i Hrabia nie przybył mimo zaprosiny. Hrabia na polowaniu bardzo dobrze zna się, Nieraz gadał o łowów i miejscu, i czasie; Hrabia chował się w obcych krajach od dzieciństwa I powiada, że to jest znakiem barbarzyństwa Polować, tak jak u nas, bez żadnego względu Na artykuły ustaw, przepisy urzędu, Nie szanując niczyich kopców ani miedzy, Jeździć po cudzym gruncie, bez dziedzica wiedzy, Wiosną równie jak latem zbiegać pola, knieje, Zabijać nieraz lisa, właśnie gdy linieje, Albo cierpieć, iż kotną samicę zajęczą Charty w runi uszczują, a raczej zamęczą, Z wielką szkodą zwierzyny. Stąd się Hrabia żali, Że cywilizacyja większa u Moskali; Bo tam o polowaniu są ukazy cara I dozór policyi, i na winnych kara».
Wtem, z drugiej strony izby wpada szlachty wiele Przez okna, z rapierami, Rózeczka na czele. Płut w sieni, Ryków za nim, wołają żołnierzy. Już trzech najbliższych domu na pomoc im bieży, Już przeze drzwi włażą trzy błyszczące bagnety, A za nimi trzy czarne schylone kaszkiety. Maciek stał u drzwi z Rózgą wzniesioną do góry, Lgnąc do ściany, czatował jako kot na szczury, Aż ciął okropnie: może głowy by trzy zwalił; Lecz stary czy nie dojrzał, czy zbyt się zapalił: Bo nim szyję wytknęli, rąbnął po kaszkietach, Zdarł je; Rózga spadając brzękła po bagnetach. Moskale cofają się, Maciek ich wygania Na dziedziniec.
Ona z rumieńcem dziewiczym, Ale z rozweselonym słuchała obliczem. Jak dziecię lubi widzieć obrazki jaskrawe I w liczmanach błyszczących znajduje zabawę, Nim rozezna ich wartość: tak się słuch jej pieści Z dźwięcznymi słowy, których nie pojęła treści. Na koniec zapytała: «Skąd tu pan przychodzi? I czego tu po grzędach szuka pan dobrodziéj?»
Księga siódma
«W skok — krzyknął Podkomorzy — okulbaczyć siwą, Dobiec w cwał do mojego dworu; wziąć co żywo Dwie pjawki, które w całej okolicy słyną, Pies zowie się Sprawnikiem, a suka Strapczyną; Zakneblować im pyski, zawiązać je w miechu, I przystawić je tutaj konno dla pośpiechu». «Wańka! — krzyknął na chłopca Asesor po rusku — Tasak mój sanguszkowski pociągnąć na brusku: Wiesz, tasak co od księcia miałem w podarunku; Pas opatrzyć, czy kula jest w każdym ładunku». «Strzelby — krzyknęli wszyscy — mieć na pogotowiu!» Asesor wołał ciągle: «Ołowiu, ołowiu! Formę do kul mam w torbie». — «Do księdza plebana Dać znać — dodał pan Sędzia — żeby jutro z rana Mszę miał w kaplicy leśnej: króciuchna oferta Za myśliwych, msza zwykła świętego Huberta».
W Soplicowie domowi i goście, po kłótni Wczorajszej, wstali z siebie nieradzi i smutni. Próżno Wojszczanka damy na kabałę sprasza, Mężczyznom próżno karty dają do mariasza: Nie chcą bawić się, ni grać, siedzą, cicho w kątkach, Mężczyźni palą lulki, kobiety przy prątkach; Nawet śpią muchy.
«Konia — zawołał Rejent — stawię konia z rzędem, I opiszę się jeszcze przed ziemskim urzędem, Iż ten pierścień Sędziemu w salarijum złożę». «Ja — rzekł Asesor — stawię me złote obroże, Jaszczurem wykładane, z kółkami ze złota, I smycz tkany jedwabny, którego robota Równie cudna jak kamień, co się na nim świeci. Chciałem ten sprzęt zostawić w dziedzictwie dla dzieci, Jeślibym się ożenił: ten sprzęt mnie darował Książę Dominik, kiedym z nim razem polował I z marszałkiem Sanguszką księciem, z jenerałem Mejenem, i gdy wszystkich na charty wyzwałem. Tam, bezprzykładną w dziejach polowania sztuką, Uszczułem sześć zajęcy pojedynczą suką. Polowaliśmy wtenczas na Kupiskim błoniu; Książę Radziwiłł nie mógł dosiedzieć na koniu: Zsiadł i, objąwszy sławną mą charcicę Kanię, Trzykroć jej w samą głowę dał pocałowanie, A potem trzykroć ręką klasnąwszy po pysku, Rzekł: »Mianuję cię odtąd księżną na Kupisku«. Tak Napoleon daje wodzom swoim księstwa Od miejsc, na których wielkie odnieśli zwycięstwa».
Już ostatnie perły gwiazd zamierzchły i na dnie Niebios zgasły, i niebo środkiem czoła bladnie. Prawą skronią złożone na wezgłowiu cieni Jeszcze smagławe, lewą coraz się rumieni; A dalej okrąg, jakby powieka szeroka Rozsuwa się i w środku widać białek oka, Widać tęczę, źrenicę — już promień wytrysnął, Po okrągłych niebiosach wygięty przebłysnął, I w białej chmurce jako złoty grot zawisnął. Na ten strzał, na dnia hasło, pęk ogniów wylata, Tysiąc rac krzyżuje się po okręgu świata, A oko słońca weszło. Jeszcze nieco senne, Przymruża się, drżąc wstrząsa swe rzęsy promienne, Siedmią barw błyszczy razem: szafirowe razem, Razem krwawi się w rubin i żółknie topazem; Aż rozlśniło się jako kryształ przezroczyste, Potem jak brylant światłe, na koniec ogniste, Jak księżyc wielkie, jako gwiazda migające: Tak po nieźmiernym niebie szło samotne słońce.
Rada
Wtem, gałąź wstrząsła się trącona, I pomiędzy jarzębin rozsunione grona Kraśniejsze od jarzębin zajaśniały lica: To jagód lub orzechów zbieraczka, dziewica. W krobeczce z prostej kory podaje zebrane Bruśnice świeże jako jej usta rumiane. Obok młodzieniec idzie, leszczynę nagina: Chwyta w lot migające orzechy dziewczyna.
Jankiel wymknął się milczkiem, oklep. Prusak, równie Niesłuchany, choć jeszcze rozprawiał wymównie, Chciał zmykać: szlachta w pogoń, wołając, że zdradził. Mickiewicz stał z daleka; ni krzyczał, ni radził, Ale z miny poznano, że coś złego knuje: Więc do kordów, i hejże! On się rejteruje, Odcina się, już ranny; przyparty do płotów: Gdy mu skoczył na odsiecz Zan i trzech Czeczotów. Za czym rozjęto szlachtę. Ale w tym rozruchu, Dwóch było ciętych w ręce; ktoś dostał po uchu; Reszta wsiadała na koń. —
«Tadeuszku — stryj przerwał — to mi dziwny sposób Kochania się: uciekać od kochanych osób! Dobrze, żeś szczery; widzisz, głupstwo byś wypłatał, Odjeżdżając: a co waść powiesz, gdybym swatał Sam waści Zosię? He? Cóż, nie skoczysz z radości?»
I w lasach cisza. Ptaszek zbudzony nie śpiewa; Otrząsnął pierze z rosy, tuli się do drzewa, Głowę wciska w ramiona, oczy znowu mruży I czeka słońca. Kędyś, u brzegów kałuży, Klekce bocian. Na kopach siedzą wrony zmokłe, Rozdziawiwszy się ciągną gawędy rozwlokłe; Obrzydłe gospodarzom jako wróżby słoty. Gospodarze już dawno wyszli do roboty.
Ja sam przed lat trzydziestu wielki afekt miałem Ku pannie Marcie, której serce pozyskałem. Byliśmy zaręczeni; Bóg nie błogosławił Związkowi temu i mnie sierotą zostawił, Wziąwszy do chwały swojej nadobną Wojszczankę, Przyjaciela mojego córę Hreczeszankę. Pozostała mi tylko pamiątka jej cnoty, Jej wdzięków, i ten oto ślubny pierścień złoty. Ilekroć nań spojrzałem, zawsze ma nieboga Stawała przed oczyma: i tak z łaski Boga, Dotąd mej narzeczonej dochowałem wiary, I nie bywszy małżonkiem, jestem wdowiec stary, Chociaż Wojski ma drugą córę dość nadobną, I do mojej kochanej Marty dość podobną!»
Inne pospólstwo grzybów, pogardzone w braku Dla szkodliwości albo niedobrego smaku, Lecz nie są bez użytku: one zwierza pasą I gniazdem są owadów i gajów okrasą. Na zielonym obrusie łąk, jako szeregi Naczyń stołowych sterczą: tu z krągłymi brzegi *Surojadki* srebrzyste, żółte i czerwone, Niby czareczki różnym winem napełnione; *Koźlak*, jak przewrócone kubka dno wypukłe, *Lejki*, jako szampańskie kieliszki wysmukłe, *Bielaki* krągłe, białe, szerokie i płaskie, Jakby mlekiem nalane filiżanki saskie, I kulista, czarniawym pyłkiem napełniona *Purchawka*, jak pieprzniczka; zaś innych imiona, Znane tylko w zajęczym lub wilczym języku, Od ludzi nieochrzczone; a jest ich bez liku. Ni wilczych, ni zajęczych nikt dotknąć nie raczy; A kto schyla się ku nim, gdy błąd swój obaczy, Zagniewany, grzyb złamie albo nogą kopnie: Tak szpecąc trawę, czyni bardzo nieroztropnie.
Tu rozmowę przerwały chorego cierpienia, I nastąpiła długa godzina milczenia. Oczekują plebana. Podkowy zagrzmiały, Zastukał do komnaty arendarz zdyszały: List ma ważny, samemu Jackowi pokaże. Jacek bratu oddaje, głośno czytać każe. List od Fiszera, który był natenczas szefem Sztabu armii polskiej pod Księciem Józefem. Donosi, że w cesarskim tajnym gabinecie Stanęła wojna; cesarz już po całym świecie Ogłasza ją, sejm walny w Warszawie zwołany, I skonfederowane mazowieckie stany Wyrzekną uroczyście przyłączenie Litwy.
Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie: Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.
Bernardyn wstąpił do pokoju. Zaledwie go poznano, choć nie zmienił stroju: Tak przybrał inną postać. Zwyczajnie ponury, Zamyślony: a teraz głowę wzniósł do góry, I z miną rozjaśnioną, jak kwestarz rubacha, Nim zaczął gadać, długo śmiał się:
Hrabia pan! zmienni w gustach są ludzie majętni! Hrabia blondyn… blondyni nie są zbyt namiętni! A Tadeusz? prostaczek! poczciwy chłopczyna! Prawie dziecko! raz pierwszy kochać się zaczyna! Pilnowany, niełacno zerwie pierwsze związki; Przy tym dla Telimeny ma już obowiązki… Mężczyźni, póki młodzi, chociaż w myślach zmienni, W uczuciach są od dziadów stalsi, bo sumienni. Długo serce młodzieńca, proste i dziewicze, Chowa wdzięczność za pierwsze miłości słodycze! Ono rozkosz i wita, i żegna z weselem, Jak skromną ucztę, którą dzielim z przyjacielem. Tylko stary pjanica, gdy już spali trzewa, Brzydzi się trunkiem, którym nazbyt się zalewa. Wszystko to Telimena dokładnie wiedziała, Bo i rozum, i wielkie doświadczenie miała.
Tymczasem ksiądz na łożu usiadł i tak kończył: «Jeździłem koło zamku. Ile biesów w głowie I w sercu miałem: kto ich imiona wypowie! Stolnik zabija dziecię własne! Mnie już zabił, Zniszczył!… Jadę pod bramę: szatan mnie tam wabił. Patrz, jak on hula! Co dzień w zamku pijatyka, Ile świec w oknach, jaka brzmi w salach muzyka! I ten zamek na łysą głowę mu nie runie?…
«A co? — krzyknął Asesor, kręcąc strzelby rurą — A co? fuzyjka moja? górą nasi, górą! A co? fuzyjka moja? niewielka ptaszyna, A jak się popisała? To jej nie nowina: Nie puści ona na wiatr żadnego ładunku. Od książęcia Sanguszki mam ją w podarunku». Tu pokazywał strzelbę przedziwnej roboty, Choć maleńką, i zaczął wyliczać jej cnoty. «Ja biegłem — przerwał Rejent, otarłszy pot z czoła — Biegłem tuż za niedźwiedziem; a pan Wojski woła: »Stój na miejscu!« Jak tam stać? Niedźwiedź w pole wali, Rwąc z kopyta jak zając coraz daléj, daléj; Aż mi ducha nie stało, dobiec ni nadziei, Aż spojrzę w prawo: sadzi, a tu rzadko w kniei, Jak też wziąłem na oko: postójże, marucha, Pomyśliłem, i basta: ot, leży bez ducha! Tęga strzelba, prawdziwa to Sagalasówka, Napis: *Sagalas London à Bałabanówka…* (Sławny tam mieszka ślusarz Polak, który robił Polskie strzelby, ale je po angielsku zdobił)».
Sak, broniąc dworu, stanął z szturmakiem u proga: Bo w tym dworze mieszkała jego Zosia droga, Od której choć w zalotach został pogardzony, Kochał ją zawsze, zginąć rad dla jej obrony.
Maciek stary w pośrodku jeden siedział niemy, I jedna głowa jego była nieruchoma. Przeciw niemu stał Chrzciciel zwieszony rękoma Na maczudze, a głową na końcu maczugi Wspartą kręcił, jak tykwą wbitą, na kij długi, I na przemiany to w tył, to się naprzód kiwał, I ustawicznie «Kropić, kropić!» wykrzykiwał. Wzdłuż izby zaś przebiegał Brzytewka ruchawy Ciągle od Kropiciela do Macieja ławy. Konewka zaś powoli wszerz izbę przechodził Od Dobrzyńskich do szlachty: niby to ich godził; Jeden wciąż wołał «Golić» a drugi «Zalewać!» Maciek milczał; lecz widno, że się zaczął gniewać./
Skończył. Czekają wszyscy Macieja wyroku. Maciej głowy nie ruszył ani podniósł wzroku, Tylko ręką kilkakroć uderzył po boku, Jak gdyby szabli szukał (od zaboru kraju Szabli nie nosił; przecież z dawnego zwyczaju, Na wspomnienie Moskala, zawsze rękę zwracał Na lewy bok: zapewne Rózeczki swej macał; I stąd był nazywany powszechnie *Zabokiem*). Już wzniósł głowę; słuchają w milczeniu głębokiem. Maciej oczekiwanie powszechne omylił, Nachmurzył brwi i znowu głowę na pierś schylił. Na koniec odezwał się, z wolna każde słowo Wymawiając z przyciskiem, a w takt kiwał głową.
Polowanie z chartami na upatrzonego — Gość w zamku — Ostatni z dworzan opowiada historię ostatniego z Horeszków — Rzut oka w sad — Dziewczyna w ogórkach — Śniadanie — Pani Telimeny anegdota petersburska — Nowy wybuch sporów o Kusego i Sokoła — Interwencja Robaka — Rzecz Wojskiego — Zakład — Dalej w grzyby!
Biada nam zbiegi, żeśmy w czas morowy Lękliwe nieśli za granicę głowy! Bo gdzie stąpili, szła przed nami trwoga, W każdym sąsiedzie znajdowali wroga; Aż nas objęto w ciasny krąg łańcucha, I każą oddać co najprędzej ducha.
Dmie znowu. Jakby w rogu były setne rogi, Słychać zmieszane wrzaski szczwania, gniewu, trwogi, Strzelców, psiarni i zwierząt; aż Wojski do góry Podniósł róg i tryumfu hymn uderzył w chmury.
Lecz jenerał Kniaziewicz, wzrostem najsłuszniejszy Pokazało się, iż był w ręku najsilniejszy: Ująwszy rapier lekko, jakby szpadę dźwignął I nad głowami gości błyskawicą mignął, Przypominając polskie fechtarskie wykręty: *Krzyżową sztukę, młyńca, cios krzywy, raz cięty,* *Cios kradziony* i tempy *kontrpunktów, tercetów,* Które też umiał, bo był ze szkoły kadetów.
Bitwa! gdzie? w której stronie? pytają młodzieńce, Chwytają broń; kobiety wznoszą w niebo ręce; Wszyscy pewni zwycięstwa, wołają ze łzami: «Bóg jest z Napoleonem, Napoleon z nami!»
Na to rzekł Wojski, głowę pochyliwszy smutnie: «Kometa czasem wojny, czasem wróży kłótnie! Niedobrze, iż się zjawił tuż nad Soplicowem, Może nam grozi jakiem nieszczęściem domowem. Mieliśmy wczoraj dosyć rozterku i zwady, Tak w czasie polowania, jako i biesiady. Rejent kłócił się z rana z panem Asesorem, A pan Tadeusz wyzwał Hrabiego wieczorem. Pono spór ten ze skóry niedźwiedziej pochodził; I gdyby mnie Dobrodziej Sędzia nie przeszkodził, Ja bym u stołu obu przeciwników zgodził. Bo chciałem opowiedzieć wypadek ciekawy, Podobny do zdarzenia wczorajszej wyprawy, Co trafił się najpierwszym strzelcom za mych czasów, Posłowi Rejtanowi i Księciu Denassów. Przypadek był takowy:
Na stołkach dokoła Siedziały chłopy, chłopki tudzież szlachta drobna, Wszyscy rzędem; ekonom sam siedział z osobna. Po rannej mszy z kaplicy, że była niedziela, Zabawić się i wypić przyszli do Jankiela. Przy każdym już szumiała siwą wódką czarka, Ponad wszystkimi z butlą biegała szynkarka. W środku arendarz Jankiel, w długim aż do ziemi Szarafanie, zapiętym haftkami srebrnemi, Rękę jedną za czarny pas jedwabny wsadził, Drugą poważnie sobie siwą brodę gładził; Rzucając wkoło okiem rozkazy wydawał, Witał wchodzących gości, przy siedzących stawał Zagajając rozmowę, kłótliwych zagadzał, Lecz nie służył nikomu: tylko się przechadzał. Żyd stary i powszechnie znany z poczciwości, Od lat wielu dzierżawił karczmę, a nikt z włości, Nikt ze szlachty nie zaniósł nań skargi do dworu. O cóż skarżyć? Miał trunki dobre do wyboru, Rachował się ostrożnie, lecz bez oszukaństwa, Ochoty nie zabraniał, nie cierpiał pijaństwa, Zabaw wielki miłośnik: u niego wesele I chrzciny obchodzono, on w każdą niedzielę Kazał do siebie ze wsi przychodzić muzyce, Przy której i basetla była, i kozice.
«Prawda, słowo dam na nowo — Rzecze Ryków — ot słowo! Co po waszej zgubie? Ja człek poczciwy, ja was państwo Lachy lubię, Że wy ludzie weseli, dobrzy do wypitki, I także ludzie śmiali, dobrzy do wybitki. U nas ruskie przysłowie: Kto na wozie jedzie, Bywa często pod wozem; kto dzisiaj na przedzie, Jutro w tyle; dziś bijesz jutro ciebie biją; Czy o to gniew? tak u nas po żołniersku żyją. Skąd by się człowiekowi tyle złości wzięło Gniewać się o przegranę! Oczakowskie dzieło Było krwawe, pod Zurich zbili nam piechotę, Pod Austerlicem całą utraciłem rotę, A pierwej wasz Kościuszko pod Racławicami — Byłem sierżantem — wysiekł mój pluton kosami: I cóż stąd? To ja znowu u Maciejowiców Zabiłem własnym sztykiem dwóch dzielnych szlachciców: Jeden był Mokronowski, szedł z kosą przed frontem, I kanonierowi uciął rękę z lontem. Oj! wy Lachy! Ojczyzna! ja to wszystko czuję, Ja Ryków, car tak każe, a ja was żałuję. Co nam do Lachów? Niechaj Moskwa dla Moskala, Polska dla Lacha; ale cóż? car nie pozwala!»
Aż Wojski Tadeusza wyrwał z zamięszania; Widząc, że bladnie i że na nogach się słania, Radził mu odejść do swej izby dla spoczynku. Tadeusz stanął w kącie, wsparł się na kominku, Nic nie mówiąc — szerokie, obłędne źrenice Obracał to na ciotkę, to na siostrzenicę. Dostrzegła Telimena, iż pierwsze spojrzenie Zosi tak wielkie na nim zrobiło wrażenie; Nie odgadła wszystkiego, przecież pomięszana Bawi gości, a z oczu nie spuszcza młodziana. Wreszcie czas upatrzywszy ku niemu podbiega: Czy zdrów? dlaczego smutny? pyta się, nalega, Napomyka o Zosi, zaczyna z nim żarty; Tadeusz nieruchomy, na łokciu oparty, Nic nie gadając marszczył brwi i usta krzywił: Tym bardziej Telimenę pomięszał i zdziwił. Zmieniła więc natychmiast twarz i ton rozmowy, Powstała zagniewana, i ostrymi słowy Poczęła nań przymówki sypać i wyrzuty. Porwał się i Tadeusz jak żądłem ukłuty, Spojrzał krzywo, nie mówiąc ani słowa, splunął, Krzesło nogą odepchnął i z pokoju runął, Trzasnąwszy drzwi za sobą. Szczęściem, że tej sceny Nikt z gości nie uważał oprócz Telimeny.
Telimena ku lewej izbie obrócona Wachlując batystową chusteczką ramiona: «Jak mamę kocham — rzekła — Hrabia się nie myli. Znam ja dobrze Rosyją. Państwo nie wierzyli, Gdy im nieraz mówiłam, jak tam z wielu względów Godna pochwały czujność i srogość urzędów. Byłam ja w Petersburku, nie raz, nie dwa razy! Miłe wspomnienia! wdzięczne przeszłości obrazy! Co za miasto! Nikt z panów nie był w Petersburku? Chcecie może plan widzieć? Mam plan miasta w biurku. Latem świat petersburski zwykł mieszkać na daczy, To jest w pałacach wiejskich (dacza wioskę znaczy). Mieszkałam w pałacyku, tuż nad Newą rzeką, Niezbyt blisko od miasta i niezbyt daleko, Na niewielkim, umyślnie sypanym pagórku: Ach, co to był za domek! Plan mam dotąd w biurku. Otóż, na me nieszczęście, najął dom w sąsiedztwie Jakiś mały czynownik siedzący na śledztwie; Trzymał kilkoro chartów: co to za męczarnie, Gdy blisko mieszka mały czynownik i psiarnie! Ilekroć z książką wyszłam sobie do ogrodu, Użyć księżyca blasku, wieczornego chłodu Zaraz i pies przyleciał, i kręcił ogonem, I strzygł uszami, właśnie jakby był szalonym. Nieraz się nalękałam. Serce mi wróżyło Z tych psów jakieś nieszczęście: tak się też zdarzyło. Bo gdym szła do ogrodu pewnego poranka, Chart u nóg mych zadławił mojego kochanka Bonończyka! Ach, była to rozkoszna psina, Miałam ją w podarunku od księcia Sukina Na pamiątkę; rozumna, żywa jak wiewiórka: Mam jej portrecik, tylko nie chcę iść do biurka. Widząc ją zadławioną, z wielkiej alteracji Dostałam mdłości, spazmów, serca palpitacji. Może by gorzej jeszcze z moim zdrowiem było; Szczęściem, nadjechał właśnie z wizytą Kiryło Gawrylicz Kozodusin, wielki łowczy dworu. Pyta się o przyczynę tak złego humoru, Każe wnet urzędnika przyciągnąć za uszy; Staje pobladły, drżący i prawie bez duszy. »Jak śmiesz — krzyknął Kiryło piorunowym głosem — Szczuć wiosną łanię kotną tuż pod carskim nosem?« Osłupiały czynownik darmo się zaklinał, Że polowania dotąd jeszcze nie zaczynał, Że z wielkiego łowczego wielkim pozwoleniem, Zwierz uszczuty zda mu się być psem, nie jeleniem. »Jak to? — krzyknął Kiryło — to śmiałbyś, hultaju, Znać się lepiej na łowach i zwierząt rodzaju Niźli ja, Kozodusin, carski jegermajster? Niechajże nas rozsądzi zaraz policmajster!« Wołają policmajstra, każą spisać śledztwo. »Ja — rzecze Kozodusin — wydaję świadectwo, Że to łania; on plecie, że to pies domowy: Rozsądź nas, kto zna lepiej zwierzynę i łowy!« Policmajster powinność służby swej rozumiał: Bardzo się nad zuchwalstwem czynownika zdumiał I odwiódłszy na stronę po bratersku radził, By przyznał się do winy i tym grzech swój zgładził. Łowczy udobruchany przyrzekł, że się wstawi Do cesarza i wyrok nieco ułaskawi. Skończyło się, że charty poszły na powrozy, A czynownik na cztery tygodnie do kozy. Zabawiła nas cały wieczór ta pustota; Zrobiła się nazajutrz z tego anegdota, Że w sądy o mym piesku wielki łowczy wdał się: I nawet wiem z pewnością, że sam cesarz śmiał się».
ISBN 978-83-288-2495-9
Dziś dla nas, w świecie nieproszonych gości, W całej przeszłości i w całej przyszłości, Jedna już tylko dziś kraina taka, W której jest trochę szczęścia dla Polaka: Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie Święty i czysty jak pierwsze kochanie, Niezaburzony błędów przypomnieniem, Niepodkopany nadziei złudzeniem, Ani zmieniony wypadków strumieniem.
A chrapali tak twardym snem, że ich nie budzi Blask latarek i wniście kilkudziesiąt ludzi, Którzy wpadli na szlachtę jak pająki ścienne, Nazwane *kosarzami*, na muchy wpółsenne: Zaledwie która bzyknie, już długimi nogi Obejmuje ją wkoło i dusi mistrz srogi. Sen szlachecki był jeszcze twardszy niż sen muszy: Żaden nie bzyka, leżą wszyscy jak bez duszy, Chociaż byli chwytani silnymi rękoma I przewracani jako na przewiąsłach słoma.
Ksiądz poglądał za okno, przerwawszy rozmowę; Ujrzał coś ciekawego, z okna wytknął głowę, Po chwili rzekł powstając: «Dziś czasu nie mamy; Potem o tym obszerniej z sobą pogadamy. Jutro będę dla sprawy w powiatowym mieście; I do waszmościów z drogi zajadę po kweście».
Wprawdzie już wtenczas w Litwie nie było zwyczajem Opędzać się od pozwów szablą lub nahajem, I ledwie Woźny czasem usłyszał łajanie: Ale Protazy o tej obyczajów zmianie Wiedzieć nie mógł, bo dawno już pozwów nie naszał. Choć zawsze gotów, choć się Sędziemu sam wpraszał, Sędzia dotąd, przez winny wzgląd na lata stare, Odmawiał jego prośbom; dziś przyjął ofiarę, Dla naglącej potrzeby.
Tadeusz z kilku gośćmi poszedł do stodoły, A czuł się pomieszany, zły i niewesoły. Rozbierał myślą wszystkie dzisiejsze wypadki: Spotkanie się, wieczerzę przy boku sąsiadki; A szczególniej mu słowo «ciocia» koło ucha Brzęczało ciągle jako naprzykrzona mucha. Pragnąłby u Woźnego lepiej się wypytać O pani Telimenie, lecz go nie mógł schwytać; Wojskiego też nie widział, bo zaraz z wieczerzy Wszyscy poszli za gośćmi, jak sługom należy, Urządzając we dworze izby do spoczynku. Starsi i damy spały we dworskim budynku; Młodzież Tadeuszowi prowadzić kazano, W zastępstwie gospodarza, w stodołę na siano.
Tylko kapral Dobrzyński Sak ani kapeli Nie słucha, ani tańczy, ani się weseli. Ręce w tył założywszy, stoi zły, ponury, Wspomina swe dawniejsze do Zosi konkury; Jak lubił dla niej nosić kwiaty, pleść koszyczki, Wybierać gniazda ptasie, robić zauszniczki. Niewdzięczna! Chociaż tyle pięknych darów strwonił, Choć przed nim uciekała, choć mu ojciec bronił: On jeszcze! ile razy na parkanie siadał, By ją dojrzeć przez okna, w konopie się wkradał, Żeby patrzeć, jak ona pleła swe ogródki, Rwała ogórki albo karmiła kogutki! Niewdzięczna! Spuścił głowę i na koniec świsnął Mazurka; potem kaszkiet na uszy nacisnął I szedł w obóz, gdzie stała przy armatach warta; Tam dla rozerwania się zaczął grać w drużbarta Z wiarusami, kielichem osładzając żałość. Taka była dla Zosi Dobrzyńskiego stałość.
Zajazd
Cicho. Próżno myśliwi natężają ucha; Próżno jak najciekawszej mowy każdy słucha Milczenia, długo w miejscu nieruchomy czeka: Tylko muzyka puszczy gra do nich z daleka. Psy nurtują po puszczy, jak pod morzem nurki, A strzelcy, obróciwszy do lasu dwururki, Patrzą Wojskiego. Ukląkł, ziemię uchem pyta; Jako w twarzy lekarza wzrok przyjaciół czyta Wyrok życia lub zgonu miłej im osoby, Tak strzelcy, ufni w sztuki Wojskiego sposoby, Topili w nim spojrzenia nadziei i trwogi. «Jest! jest!» — wyrzekł półgłosem, zerwał się na nogi. On słyszał! Oni jeszcze słuchali; nareszcie Słyszą: jeden pies wrzasnął, potem dwa, dwadzieście, Wszystkie razem ogary rozpierzchnioną zgrają Doławiają się, wrzeszczą, wpadły na trop, grają, Ujadają. Już nie jest to powolne granie Psów goniących zająca, lisa albo łanie; Lecz wciąż wrzask krótki, częsty, ucinany, zjadły; To nie na ślad daleki ogary napadły: Na oko gonią. Nagle ustał krzyk pogoni, Doszli zwierza. Wrzask znowu, skowyt: zwierz się broni I zapewne kaleczy; śród ogarów grania Słychać coraz to częściej jęk psiego konania.
Krótkie były Sędziego z synowcem witania: Dał mu poważnie rękę do pocałowania, I w skroń ucałowawszy uprzejmie pozdrowił; A choć przez wzgląd na gości niewiele z nim mówił, Widać było z łez, które wylotem kontusza Otarł prędko, jak kochał pana Tadeusza.
«Przyjacielu — rzekł Hrabia — piękne przyrodzenie Jest formą, tłem, materią; a duszą — natchnienie, Które na wyobraźni unosi się skrzydłach, Poleruje się gustem, wspiera na prawidłach. Nie dość jest przyrodzenia, nie dosyć zapału: Sztukmistrz musi ulecieć w sfery ideału! Nie wszystko, co jest piękne, wymalować da się! Dowiesz się o tym wszystkim z książek w swoim czasie. Co się tyczy malarstwa: do obrazu trzeba Punktów widzenia, grupy, ansamblu i nieba, Nieba włoskiego! Stąd też w kunszcie pejzażów, Włochy były, są, będą, ojczyzną malarzów! Stąd też, oprócz Brejgela (lecz nie van der Helle, Ale pejzażysty: bo są dwaj Brejgele) I oprócz Ruisdala, na całej północy Gdzież był pejzażysta który pierwszej mocy? Niebios, niebios potrzeba». — «Nasz malarz Orłowski, Przerwała Telimena — miał gust soplicowski. (Trzeba wiedzieć, że to jest Sopliców choroba, Że im oprócz ojczyzny nic się nie podoba). Orłowski, który życie strawił w Peterburku, Sławny malarz (mam jego kilka szkiców w biurku) Mieszkał tuż przy cesarzu, na dworze, jak w raju: A nie uwierzy Hrabia, jak tęsknił po kraju! Lubił ciągle wspominać swej młodości czasy, Wystawiał wszystko w Polszcze: ziemię, niebo, lasy…»
Natenczas Wojski chwycił na taśmie przypięty Swój róg bawoli, długi, cętkowany, kręty Jak wąż boa, oburącz do ust go przycisnął, Wzdął policzki jak banię, w oczach krwią zabłysnął, Zasunął wpół powieki, wciągnął w głąb pół brzucha I do płuc wysłał z niego cały zapas ducha, I zagrał: róg jak wicher wirowatym dechem, Niesie w puszczę muzykę i podwaja echem. Umilkli strzelcy, stali szczwacze zadziwieni Mocą, czystością, dziwną harmoniją pieni. Starzec cały kunszt, którym niegdyś w lasach słynął, Jeszcze raz przed uszami myśliwców rozwinął; Napełnił wnet, ożywił knieje i dąbrowy, Jakby psiarnię w nie wpuścił i rozpoczął łowy. Bo w graniu była łowów historyja krótka: Zrazu odzew dźwięczący, rześki — to pobudka; Potem jęki po jękach skomlą — to psów granie; A gdzieniegdzie ton twardszy jak grzmot — to strzelanie.
Goście weszli w porządku i stanęli kołem; Podkomorzy najwyższe brał miejsce za stołem: Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy, Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży; Kwestarz nie był u stołu; miejsce bernardyna, Po prawej stronie męża, ma Podkomorzyna, Sędzia, kiedy już gości jak trzeba ustawił, Żegnając po łacinie, stół pobłogosławił. Mężczyznom dano wódkę; za czym wszyscy siedli, I chłodnik zabielany milcząc żwawo jedli.
Tymczasem szlachty coraz gęściej przybywało: Dobrzyńscy prawie wszyscy, sąsiadów niemało Z okolicznych zaścianków, zbrojni i bezbronni, W kałamaszkach i bryczkach, i piesi, i konni. Stawią wozy, podjezdki do brzezinek wiążą, Ciekawi skutku narad koło domu krążą; Już izbę napełnili, kupią się do sieni, Inni słuchają, w okna głowami wciśnieni.
I by donośniej mówić, wstąpił na stos wielki Belek (pod płotem sadu suszyły się belki), Wlazł na nie i zarazem jakby go wiatr zdmuchnął, Zniknął z oczu. Słyszano, jak w kapustę buchnął; Widziano, po konopiach ciemnych jego biała Konfederatka niby gołąb przeleciała. Konewka strzelił w czapkę, ale chybił celu; Wtem zatrzeszczały tyki, już Protazy w chmielu. «Protestuję!» zawołał; pewny był ucieczki, Bo za sobą miał łozę i bagniska rzeczki.
Ale w kątach szmer powstał, choć w środku tłumiony; Widać, że się rozdziela rada na dwie strony. Buchman krzyknął: «Ja zgody nigdy nie pochwalam! To mój system!» Ktoś drugi wrzasnął: «Nie pozwalam!» Inni z kątów wtórują. Nareszcie głos gruby Ozwał się przybyłego szlachcica Skołuby:
Tu las był rzadszy. Słychać z głębi ryk, trzask łomu; Aż z gęstwy, jak z chmur, wypadł niedźwiedź na kształt gromu; Wkoło psy gonią, straszą, rwą; on wstał na nogi Tylne i spojrzał wkoło, rykiem strasząc wrogi, I przednimi łapami to drzewa korzenie, To pniaki osmalone, to wrosłe kamienie Rwał, waląc w psów i w ludzi, aż wyłamał drzewo. Kręcąc nim jak maczugą na prawo, na lewo, Runął wprost na ostatnich strażników obławy: Hrabię i Tadeusza. Oni bez obawy Stoją w kroku, na źwierza wytknęli flint rury, Jako dwa konduktory w łono ciemnej chmury; Aż oba jednym razem pociągnęli kurki (Niedoświadczeni!), razem zagrzmiały dwururki: Chybili. Niedźwiedź skoczył; oni tuż utkwiony Oszczep jeden chwycili czterema ramiony, Wydzierali go sobie. Spojrzą, aż tu z pyska Wielkiego, czerwonego dwa rzędy kłów błyska, I łapa z pazurami już się na łby spuszcza; Pobledli, w tył skoczyli i, gdzie rzednie puszcza, Zmykali. Zwierz za nimi wspiął się, już pazury Zahaczał, chybił, podbiegł, wspiął się znów do góry I czarną łapą sięgał Hrabiego włos płowy. Zdarłby mu czaszkę z mozgów jak kapelusz z głowy, Gdy Asesor z Rejentem wyskoczyli z boków, A Gerwazy biegł z przodu o jakie sto kroków, Z nim Robak, choć bez strzelby — i trzej w jednej chwili Jak gdyby na komendę razem wystrzelili. Niedźwiedź wyskoczył w górę jak kot przed chartami I głową na dół runął, i czterma łapami Przewróciwszy się młyńcem, cielska krwawe brzemię Waląc tuż pod Hrabiego, zbił go z nóg na ziemię. Jeszcze ryczał, chciał jeszcze powstać, gdy nań wsiadły Rozjuszona Strapczyna i Sprawnik zajadły.
Już przyszło oficerów kilku, tłum żołnierzy; Lud ich otacza, patrzy, ledwie oczom wierzy, Oglądając rodaków mundury noszących, Zbrojnych, wolnych i polskim językiem mówiących.
Poznał ją zaraz Hrabia. Z zadziwienia blady Wstał od stołu i szukał koło siebie szpady: «I tyżeś to! — zawołał — czy mnie oczy łudzą? Ty? w obecności mojej ściskasz rękę cudzą? O niewierna istoto, o duszo zmiennicza! I nie skryjesz ze wstydu pod ziemię oblicza? Takeś twojej tak świeżej niepomna przysięgi? O łatwowierny! po cóż nosiłem te wstęgi! Lecz biada rywalowi, co mię tak znieważa! Po moim chyba trupie pójdzie do ołtarza!»
Sztuka rzucania nożów, straszna w ręcznej bitwie, Już była zaniedbana podówczas na Litwie, Znajoma tylko starym; Klucznik jej próbował Nieraz w zwadach karczemnych, Wojski w niej celował: Widać z zamachu ręki, że silnie uderzy, A z oczu łacno zgadnąć, że w Hrabiego mierzy (Ostatniego z Horeszków, chociaż po kądzieli), Mniej baczni młodzi ruchów starca nie pojęli: Gerwazy zbladnął, ławą Hrabiego zakłada, Cofa się ku drzwiom. «Łapaj!» krzyknęła gromada.
Telimena sprawuje obowiązki pani, Wita wchodzących, sadza, rozmową zabawia, I siostrzenicę wszystkim z kolei przedstawia: Naprzód Tadeuszowi, jako krewną bliską. Zosia grzecznie dygnęła, on skłonił się nisko, Chciał coś do niej przemówić, już usta otworzył: Ale spojrzawszy w oczy Zosi, tak się strwożył, Że stojąc niemy przed nią, to płonął, to bladnął; Co było w jego sercu, on sam nie odgadnął. Uczuł się nieszczęśliwym bardzo — poznał Zosię! Po wzroście i po włosach światłych, i po głosie; Tę kibić i tę główkę widział na parkanie, Ten wdzięczny głos zbudził go dziś na polowanie.
Goście powstali, Rejent okropnie się zmieszał, Podkomorzy rywalów zagodzić pośpieszał; Lecz Telimena wziąwszy Hrabiego na stronę: «Jeszcze — szepnęła — Rejent nie wziął mię za żonę; Jeżeli pan przeszkadzasz, odpowiedzże na to, A odpowiedz mi zaraz, krótko, węzłowato: Czy mnie kochasz, czyś dotąd serca nie odmienił, Czyś gotów, żebyś ze mną zaraz się ożenił, Zaraz, dziś?… jeśli zechcesz, odstąpię Rejenta». Hrabia rzekł: «O kobieto dla mnie niepojęta! Dawniej w uczuciach twoich byłaś poetyczną, A teraz mi się zdajesz całkiem prozaiczną! Cóż są wasze małżeństwa, jeśli nie łańcuchy, Które związują tylko ręce, a nie duchy? Wierzaj: są oświadczenia, nawet bez wyznania; Są obowiązki, nawet bez obowiązania! Dwa serca, pałające na dwóch końcach ziemi, Rozmawiają jak gwiazdy promieńmi drżącemi; Kto wie! może dla tego ziemia tak do słońca Dąży, i tak jest zawsze miłą dla miesiąca, Że wiecznie patrzą na się i najkrótszą drogą Biegą do siebie — ale zbliżyć się nie mogą!» «Dość już tego — przerwała — nie jestem planetą Z łaski Bożej, dość Hrabio: ja jestem kobietą, Już wiem resztę, przestań mi pleść ni to ni owo. Teraz ostrzegam: jeśli piśniesz jedno słowo Ażeby ślub mój zerwać, to jak Bóg na niebie Że z tymi paznokciami przyskoczę do ciebie I…» — «Nie będę — rzekł Hrabia — szczęścia pani kłócił» I oczy pełne smutku i wzgardy odwrócił. I ażeby ukarać niewierną kochankę, Za przedmiot stałych ogniów wziął Podkomorzankę.
I tak niedługo żona ma z żalu umarła, Zostawiwszy to dziecię; a mnie rozpacz żarła!
Klucznik, dzieje Horeszków znający dokładnie, Całą tę powieść, chociaż splątaną bezładnie, Porządkował w pamięci i dopełniać umiał; Lecz Sędzia wielu rzeczy zgoła nie rozumiał. Oba pilnie słuchali pochyliwszy głowy, A Jacek mówił coraz wolniejszymi słowy I często zarywał się:
«To prawda ojcze — rzekli dwaj oficerowie — Czas by już zjeść i wypić pana Sędzi zdrowie!»
Zaś dla mężczyzn wędliny leżą do wyboru: Półgęski tłuste, kumpie, skrzydliki ozoru, Wszystkie wyborne, wszystkie sposobem domowym Uwędzone w kominie dymem jałowcowym; W końcu wniesiono zrazy na ostatnie danie: Takie bywało w domu Sędziego śniadanie.
Przemyślny Robak, widząc, że się tak rozpryska Rozmowa, jął ją znowu zbierać do ogniska, Do swojej tabakiery; częstował, kichali, Życzyli sobie zdrowia, on rzecz ciągnął daléj: «Gdy cesarz Napoleon w potyczce zażywa Raz po raz, to znak pewny, że bitwę wygrywa. Na przykład pod Austerlitz: Francuzi tak stali Z armatami, a na nich biegła ćma Moskali. Cesarz patrzył i milczał. Co Francuzi strzelą, To Moskale pułkami jak trawa się ścielą: Pułk za pułkiem cwałował i spadał z kulbaki; Co pułk spadnie, to cesarz zażyje tabaki. Aż w końcu, Aleksander ze swoim braciszkiem Konstantym i z niemieckim cesarzem Franciszkiem, W nogi z pola; więc cesarz, widząc, że po walce, Spojrzał na nich, zaśmiał się i otrząsnął palce. Otóż, jeśli kto z panów, coście tu przytomni, Będzie w wojsku cesarza, niech to sobie wspomni».
Mądrze rzecz wyłuszczali szczwacze doświadczeni; Myśliwi z tych mów wiele mogliby korzystać, Lecz nie słuchali pilnie. Ci zaczęli świstać, Ci śmiać się w głos, ci, mając niedźwiedzia w pamięci, Gadali o nim, świeżą obławą zajęci.
Gerwazy siadł na ziemi, oparł się o ścianę, I pochylił ku piersiom czoło zadumane. Światłość miesięczna padła na wierzch głowy łysy, Gerwazy po nim kryślił palcem różne rysy; Widać, że przyszłych wypraw snuł plany wojenne. Ciążą mu coraz bardziej powieki brzemienne, Bezwładną kiwnął szyją, czuł, że go sen bierze, Zaczął wedle zwyczaju wieczorne pacierze. Lecz między Ojczenaszem i Zdrowaś Maryją, Dziwne stanęły mary, tłoczą się i wiją: Klucznik widzi Horeszki, swoje dawne pany; Ci niosą karabele, drudzy buzdygany, Każdy groźnie spoziera i pokręca wąsa, Składa się karabelą, buzdyganem wstrząsa; Za nimi jeden cichy, posępny cień mignął, Z krwawą na piersi plamą. Gerwazy się wzdrygnął, Poznał Stolnika; zaczął wkoło siebie żegnać, I ażeby tym pewniej straszne sny rozegnać, Odmawiał litaniją o czyscowych duszach. Znowu wzrok mu skleił się, zadzwoniło w uszach — Widzi tłum szlachty konnej, błyszczą karabele: Zajazd! zajazd Korelicz i Rymsza na czele! I ogląda sam siebie, jak na koniu siwym, Z podniesionym nad głową rapierem straszliwym Leci; rozpięta na wiatr szumi taratatka, Z lewego ucha spadła w tył konfederatka; Leci, jezdnych i pieszych po drodze obala, I na koniec Soplicę w stodole podpala. Wtem ciężka marzeniami na pierś spadła głowa, I tak usnął ostatni Klucznik Horeszkowa.
Po wieczerzy i Sędzia, i goście ze dworu Wychodzą na dziedziniec używać wieczoru; Zasiadają na przyzbach wysłanych murawą. Całe grono z posępną i cichą postawą Pogląda w niebo, które zdawało się zniżać, Ścieśniać i coraz bardziej ku ziemi przybliżać, Aż oboje, skrywszy się pod zasłonę ciemną Jak kochankowie, wszczęli rozmowę tajemną, Tłumacząc swe uczucia w westchnieniach tłumionych, Szeptach, szmerach i słowach na wpół wymówionych, Z których składa się dziwna muzyka wieczoru.
Wieczerzano w zamczysku. Uparty Protazy, Nie dbając na wyraźne Sędziego zakazy, W niebytność państwa znowu do zamku szturmował, I kredens doń (jak mówi) zaintromitował.
Więc Płut na Tadeusza krzyknął z wielkim gniewem: «Panie Polak, wstydź się pan, chować się za drzewem; Nie bądź tchórz, wyjdź na środek, bij się honorowie, Po żołniersku». A na to Tadeusz odpowie: «Majorze! jeśli jesteś tak śmiałym rycerzem, A czegoż ty się chowasz za jegrów kołnierzem? Nie tchórzę ja przed tobą: wynidź no zza płotów; Dostałeś w twarz, jam przecie bić się z tobą gotów! Po co krwi rozlew? Między nami była zwada: Niechajże ją rozstrzygnie pistolet lub szpada. Daję ci broń na wybór, od działa do szpilki; A nie, to was wystrzelam jako w jamie wilki». I to mówiąc wystrzelił, a tak dobrze mierzył, Że porucznika obok Rykowa uderzył.
Biłem się za kraj; gdzie? jak? zmilczę; nie dla chwały Ziemskiej biegłem tylekroć na miecze, na strzały. Milej sobie wspominam nie dzieła waleczne I głośne, ale czyny ciche, użyteczne, I cierpienia, których nikt…
Tadeusz z Telimeną nim na skroniach włosy Poprawili, już groźne ucichły odgłosy. Szmer zmieszany ze śmiechem śród ciżby się szerzył; Nastąpił rozejm kłótni, kwestarz ją uśmierzył: Człowiek stary, lecz krępy i bardzo pleczysty. Właśnie kiedy Asesor podbiegł do jurysty, Gdy już sobie gestami grozili szermierze, On raptem porwał obu z tyłu za kołnierze I dwakroć uderzywszy głowy obie mocne Jedną o drugą, jako jaja wielkanocne, Rozkrzyżował ramiona na kształt drogowskazu I we dwa kąty izby rzucił ich od razu. Chwilę z rozciągnionymi stał w miejscu rękami, I «Pax, pax, pax vobiscum — krzyczał — pokój z wami!»
Wyprawa Hrabiego na sad — Tajemnicza nimfa gęsi pasie — Podobieństwo grzybobrania do przechadzki cieniów elizejskich — Gatunki grzybów — Telimena w świątyni dumania — Narady tyczące się postanowienia Tadeusza — Hrabia pejzażysta — Tadeusza uwagi malarskie nad drzewami i obłokami — Hrabiego myśl o sztuce — Dzwon — Bilecik — Niedźwiedź, mospanie!
Hrabia podczas Sędziego sporów z Telimeną Stał za drzewami, mocno zdziwiony tą sceną. Dobył z kieszeni papier i ołówek, sprzęty, Które zawsze miał z sobą, i na pień wygięty, Rozpiąwszy kartkę, widać, że obraz malował, Mówiąc sam z sobą: «Jakbyś umyślnie grupował: Ten na głazie, ta w trawie; grupa malownicza! Głowy charakterowe! z kontrastem oblicza!»
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
Zamiar przechadzki bardzo Sędziego ucieszył; Widział sposób rozjęcia krzykliwego sporu, A więc krzyknął: «Panowie, po grzyby do boru! Kto z najpiękniejszym rydzem do stołu przybędzie, Ten obok najpiękniejszej panienki usiędzie: Sam ją sobie wybierze. Jeśli znajdzie dama, Najpiękniejszego chłopca weźmie sobie sama».
Tadeusz, chociaż liczył lat blisko dwadzieście, I od dzieciństwa mieszkał w Wilnie, wielkim mieście, Miał za dozorcę księdza, który go pilnował I w dawnej surowości prawidłach wychował. Tadeusz zatem przywiózł w strony swe rodzinne Duszę czystą, myśl żywą i serce niewinne, Ale razem niemałą chętkę do swawoli. Z góry już robił projekt, że sobie pozwoli Używać na wsi długo wzbronionej swobody; Wiedział, że był przystojny, czuł się rześki, młody, A w spadku po rodzicach wziął czerstwość i zdrowie. Nazywał się Soplica: wszyscy Soplicowie Są, jak wiadomo, krzepcy, otyli i silni, Do żołnierki jedyni, w naukach mniej pilni.
Więc ku nim z drugiej izby wszyscy się porwali, I tocząc się przeze drzwi na kształt bystrej fali, Unieśli młodą parę stojącą na progu, Podobną Janusowi, dwulicemu bogu.
«To, to, to!» pisnął, ręce trąc, Bartek Brzytewka, Od Chrzciciela do Maćka biegając jak cewka Od jednej strony krosien przerzucana w drugą: «Tylko ty, Maćku z Rózgą, ty, Maćku z maczugą; Tylko zgódźcie się: dalbóg, pobijem na druzgi Moskala; Brzytew idzie pod komendę Rózgi».
Widno, że Hrabia kędyś ruszył z całym dworem, I bardzo śpieszył, bo drzwi zostawił otworem. Widać, że się uzbrajał: leżały dwururki I sztućce na podłodze, dalej sztenfle, kurki, I narzędzia ślusarskie, którymi rynsztunki Poprawiano; proch, papier: robiono ładunki. Czy Hrabia z całym dworem wyjechał na łowy? Ale po cóż broń ręczna? Tu szabla bez głowy Zardzewiała, tam leży szpada bez temlaku: Zapewne wybierano oręż z tego braku, I poruszono nawet stare broni składy. Robak obejrzał pilnie rusznice i szpady, A potem do folwarku wybrał się na zwiady, Szukając sług, żeby się rozpytać o Hrabię. W pustym folwarku ledwie wynalazł dwie babie, Od których słyszy, że pan i dworska drużyna Ruszyli tłumnie, zbrojnie, drogą do Dobrzyna.
Lecz Ryków z częścią jegrów pobiegł, gdzie stodoła Tyka płotów; tam staje, na żołnierzy woła, Ażeby zaprzestali bitwę tak bezładną, Gdzie, nie używszy broni, pod pięściami padną. Gniewny, że sam nie może dać ognia, bo w tłumie Moskalów od Polaków rozróżnić nie umie, Woła: «Stroj się!» (co znaczy: formuj się do szyku) Ale komendy jego nie słychać śród krzyku.
Muzykę znał, sam słynął muzycznym talentem; Z cymbałami, narodu swego instrumentem, Chadzał niegdyś po dworach i graniem zdumiewał, I pieśniami, bo biegle i uczenie śpiewał. Chociaż Żyd, dosyć czystą miał polską wymowę, Szczególniej zaś polubił pieśni narodowe; Przywoził mnóstwo z każdej za Niemen wyprawy, Kołomyjek z Halicza, mazurów z Warszawy; Wieść, nie wiem czyli pewna, w całej okolicy Głosiła, że on pierwszy przywiózł z zagranicy I upowszechnił wówczas, w tamecznym powiecie, Ową piosenkę, sławną dziś na całym świecie, A którą po raz pierwszy na ziemi Auzonów Wygrały Włochom polskie trąby legijonów. Talent śpiewania bardzo na Litwie popłaca, Jedna miłość u ludzi, wsławia i wzbogaca: Jankiel zrobił majątek; syt zysków i chwały, Zawiesił dźwięcznostrunne na ścianie cymbały; Osiadłszy z dziećmi w karczmie, zatrudniał się szynkiem, Przy tym w pobliskim mieście był też podrabinkiem, A zawsze miłym wszędzie gościem i domowym Doradcą; znał się dobrze na handlu zbożowym, Na wicinnym: potrzebna jest znajomość taka Na wsi. Miał także sławę dobrego Polaka.
W kociołkach bigos grzano. W słowach wydać trudno Bigosu smak przedziwny, kolor i woń cudną; Słów tylko brzęk usłyszy i rymów porządek, Ale treści ich miejski nie pojmie żołądek. Aby cenić litewskie pieśni i potrawy, Trzeba mieć zdrowie, na wsi żyć, wracać z obławy.
Za tymi jeziorkami już nie tylko krokiem, Ale daremnie nawet zapuszczać się okiem, Bo tam już wszystko mglistym zakryte obłokiem, Co się wiecznie ze trzęskich oparzelisk wznosi. A za tą mgłą na koniec (jak wieść gminna głosi) Ciągnie się bardzo piękna, żyzna okolica, Główna królestwa zwierząt i roślin stolica. W niej są złożone wszystkich drzew i ziół nasiona, Z których się rozrastają na świat ich plemiona; W niej, jak w arce Noego, z wszelkich zwierząt rodu Jedna przynajmniej para chowa się dla płodu. W samym środku (jak słychać) mają swoje dwory Dawny Tur, Żubr i Niedźwiedź, puszcz imperatory; Około nich na drzewach gnieździ się Ryś bystry I żarłoczny Rosomak jak czujne ministry; Dalej zaś, jak podwładni szlachetni wasale, Mieszkają Dziki, Wilki i Łosie rogale. Nad głowami Sokoły i Orłowie dzicy, Żyjący z pańskich stołów dworscy zausznicy. Te pary zwierząt główne i patryjarchalne, Ukryte w jądrze puszczy, światu niewidzialne, Dzieci swe ślą dla osad za granicę lasu, A sami we stolicy używają wczasu; Nie giną nigdy bronią sieczną ani palną, Lecz starzy umierają śmiercią naturalną. Mają też i swój cmentarz, kędy bliscy śmierci, Ptaki składają pióra, czworonogi sierci: Niedźwiedź, gdy zjadłszy zęby, strawy nie przeżuwa, Jeleń zgrzybiały, gdy już ledwie nogi suwa, Zając sędziwy, gdy mu już krew w żyłach krzepnie, Kruk, gdy już posiwieje, sokół, gdy oślepnie, Orzeł, gdy mu dziób stary tak się w kabłąk skrzywi, Że zamknięty na wieki już gardła nie żywi, Idą na cmentarz. Nawet mniejszy zwierz, raniony Lub chory, bieży umrzeć w swe ojczyste strony. Stąd to w miejscach dostępnych, kędy człowiek gości, Nie znajdują się nigdy martwych zwierząt kości. Słychać, że tam w stolicy między zwierzętami Dobre są obyczaje, bo rządzą się sami; Jeszcze cywilizacją ludzką nie popsuci, Nie znają praw własności, która świat nasz kłóci, Nie znają pojedynków ni wojennej sztuki. Jak ojce żyły w raju, tak dziś żyją wnuki, Dzikie i swojskie razem, w miłości i zgodzie, Nigdy jeden drugiego nie kąsa ni bodzie. Nawet gdyby tam człowiek wpadł, chociaż niezbrojny, Toby środkiem bestyi przechodził spokojny; One by nań patrzyły tym wzrokiem zdziwienia, Jakim w owym ostatnim szóstym dniu stworzenia Ojce ich pierwsze, co się w ogrójcu gnieździły, Patrzyły na Adama, nim się z nim skłóciły. Szczęściem, człowiek nie zbłądzi do tego ostępu, Bo Trud, i Trwoga, i Śmierć bronią mu przystępu.
Bigos już gotów. Strzelcy z trzykrotnym wiwatem, Zbrojni łyżkami, biegą i bodą naczynie; Miedź grzmi, dym bucha, bigos jak kamfora ginie; Zniknął, uleciał; tylko w czeluściach saganów Wre para jak w kraterze zagasłych wulkanów.
Więc Matyjasz Dobrzyński, który stał na czele Całej rodziny, zwan był *Kurkiem na kościele*; Potem, z siedemset dziewięćdziesiąt czwartym rokiem Odmieniwszy przydomek, ochrzcił się *Zabokiem*; Toż *Królikiem* Dobrzyńscy mianują go sami, A Litwini nazwali *Maćkiem nad Maćkami*.
Już zaczęły żniwiarki swą piosnkę zwyczajną, Jak dzień słotny ponurą, tęskną, jednostajną, Tym smutniejszą, że dźwięk jej w mgłę bez echa wsiąka. Chrząsnęły sierpy w zbożu, ozwała się łąka, Rząd kosiarzy otawę siekących wciąż brząka, Pogwizdując piosenkę; z końcem każdej zwrotki Stają, ostrzą żelezca i w takt kują w młotki. Ludzi we mgle nie widać: tylko sierpy, kosy I pieśni brzmią, jak muzyk niewidzialnych głosy.
«Amen — rzekł na to Sędzia — ja wróżbę waszeci Przyjmuję, oby z gwiazdą zjawił się Jan Trzeci! Jest na zachodzie wielki dziś bohater; może Kometa go przywiedzie do nas, co daj Boże!»
Robak kiwając głową rzekł: «Do jutra rana Mam czas. Teraz, mój bracie, poślij do plebana, Aby tu jak najrychlej przybył z wijatykiem; Oddal stąd wszystkich, zostań tylko sam z Klucznikiem, Zamknij drzwi».
Słońce już gasło, wieczór był ciepły i cichy, Okrąg niebios gdzieniegdzie chmurkami zasłany, U góry błękitnawy, na zachód różany; Chmurki wróżą pogodę: lekkie i świecące, Tam jako trzody owiec na murawie śpiące, Ówdzie nieco drobniejsze, jak stada cyranek; Na zachód obłok na kształt rąbkowych firanek, Przejrzysty, sfałdowany, po wierzchu perłowy, Po brzegach pozłacany, w głębi purpurowy, Jeszcze blaskiem zachodu tlił się i rozżarzał, Aż powoli pożółkniał, zbladnął i poszarzał. Słońce spuściło głowę, obłok zasunęło, I raz ciepłym powietrzem westchnąwszy — usnęło.
Ale Zosia ciekawa z głębiny alkowy Śledziła przez szczelinę tajemne rozmowy; Słyszała, jak Tadeusz po prostu i śmiało Opowiedział swą miłość — serce w niej zadrżało — I widziała tych wielkich dwoje łez w źrenicach. Choć dojść nie mogła wątku w jego tajemnicach: Dlaczego ją pokochał? dlaczego porzuca? Gdzie odjeżdża? przecież ją ten odjazd zasmuca. Pierwszy raz posłyszała w życiu z ust młodziana Dziwną i wielką nowość: że była kochana. Biegła więc, gdzie stał mały domowy ołtarzyk, Wyjęła zeń obrazek i relikwijarzyk; Na obrazku tym była święta Genowefa, A w relikwiji suknia świętego Józefa, Oblubieńca, patrona zaręczonej młodzi; I z tymi świętościami do pokoju wchodzi.
Dobrze zrobił Protazy, że w drogę pośpieszył, Bo niedługo by swoim pozwem się nacieszył: W Soplicowie zmieniano kampanii plany. Do Sędziego wpadł nagle Robak zadumany, I rzekł: «Sędzio, to bieda nam z tą panią ciotką, Z tą panią Telimeną, kokietką i trzpiotką! Kiedy Zosia została dzieckiem w biednym stanie, Jacek ją Telimenie dał na wychowanie, Słysząc, że jest osoba dobra, świat znająca: A postrzegam, że ona coś tu nam zamąca, Intryguje i pono Tadeuszka wabi: Śledzę ją; albo może bierze się do Hrabi; Może do obu razem. Obmyślmy więc środki, Jak się jej pozbyć: bo stąd mogą urość plotki, Zły przykład i pomiędzy młokosami zwady, Które mogą pomieszać twe prawne układy». «Układy? — krzyknął Sędzia z niezwykłym zapałem — Z układów kwita, już je skończyłem, zerwałem». «A to co? — przerwał Robak — gdzie rozum, gdzie głowa? Co tu mi wasze bajesz, jaka burda nowa?» «Nie z mej winy — rzekł Sędzia — proces to wyjaśni: Hrabia pyszałek, głupiec, był przyczyną waśni, I Gerwazy łotr. Lecz to do sądu należy. Szkoda, żeś nie był, księże, w zamku na wieczerzy, Poświadczyłbyś, jak Hrabia srodze mnie obraził». «Po coś waść — krzyknął Robak — do tych ruin łaził? Wiesz, jak zamku nie cierpię; odtąd moja noga Tam nie postanie. Znowu kłótnia! kara Boga! Jakże tam było? powiedz; trzeba tę rzecz zatrzeć. Już mię znudziło wreszcie na tyle głupstw patrzeć: Ważniejsze ja mam sprawy niż godzić pieniaczy; Ale jeszcze raz zgodzę». «Zgodzić? Cóż to znaczy! A idźże mi waść wreszcie z tą zgodą do licha! — Przerwał Sędzia, tupnąwszy nogą — patrzcie mnicha! Że go przyjmuję grzecznie, chce mnie za nos wodzić! Wiedz wasze, że Soplice nie zwykli się godzić: Gdy pozwą, muszą wygrać; nieraz w ich imieniu Trwał proces, aż wygrali w szóstym pokoleniu. Dosyć zrobiłem głupstwa z porady waszeci, Zwołując podkomorskie sądy po raz trzeci. Od dzisiaj nie ma zgody, nie ma, nie ma, nie ma! — I krzycząc chodził, tupał nogami obiema — Prócz tego za wczorajszy niegrzeczny uczynek Musi mnie deprekować, albo pojedynek!» «Ale Sędzio, cóż będzie, jak się Jacek dowie? Wszak on umrze z rozpaczy! Czyliż Soplicowie Nie narobili jeszcze w tym zamku dość złego? Bracie! wspominać nie chcę wypadku strasznego… Wiesz także, że część gruntów od zamku dziedzica Zabrała i Soplicom dała Targowica… Jacek, za grzech żałując, musiał był ślubować Pod absolucją, dobra te restytuować: Wziął więc Zosię, Horeszków dziedziczkę ubogą, Hodować, wychowanie jej opłacał drogo; Chciał ją Tadeuszkowi swojemu wyswatać I tak dwa poróżnione domy znowu zbratać, I dziedziczce bez wstydu ustąpić grabieży…» «Lecz cóż to? — krzyknął Sędzia — co do mnie należy? Ja się nie znałem, nawet nie widziałem z Jackiem; Ledwiem słyszał o jego życiu hajdamackiem, Siedząc wtenczas retorem w jezuickiej szkole, Potem u Wojewody służąc za pacholę. Dano mi dobra, wziąłem; kazał przyjąć Zosię, Przyjąłem, hodowałem, myślę o jej losie: Dość mnie nudzi ta cała historyja babia! A potem, czegóż jeszcze wlazł mi tu ten Hrabia? Z jakim prawem do zamku? Wszak wiesz przyjacielu, On Horeszkom dziesiąta woda na kisielu! I ma mnie lżyć? a ja go zapraszać do zgody!» «Bracie! — rzekł ksiądz — ważne są do tego powody. Pamiętasz, że Jacek chciał do wojska słać syna, Potem w Litwie zostawił: cóż w tym za przyczyna? Oto w domu ojczyźnie potrzebniejszy będzie. Słyszałeś pewnie, o czym już gadają wszędzie, O czym ja wiadomostki przynosiłem nieraz: Teraz czas już powiedzieć wszystko, czas już teraz! Ważne rzeczy, mój bracie! Wojna tuż nad nami! Wojna o Polskę! bracie! Będziem Polakami! Wojna niechybna! Kiedy z poselstwem tajemnem Tu biegłem, wojsk forpoczty już stały nad Niemnem; Napoleon już zbiera armiję ogromną, Jakiej człowiek nie widział i dzieje nie pomną; Obok Francuzów ciągnie polskie wojsko całe, Nasz Józef, nasz Dąbrowski, nasze orły białe! Już są w drodze; na pierwszy znak Napoleona Przejdą Niemen i — bracie! Ojczyzna wskrzeszona!»
O Matko Polsko! Ty tak świeżo w grobie Złożona… Nie masz sił mówić o tobie!
Wojski jechał pośrodku; staruszek szanowny, Wesoły był nadzwyczaj i bardzo rozmowny. Chcąc kłótników zabawić i do zgody dowieść, Kończył im o Doweyce i Domeyce powieść: «Asesorze, jeżeli chciałem, byś z Rejentem Pojedynkował, nie myśl, że jestem zawziętym Na krew ludzką; broń Boże! Chciałem was zabawić, Chciałem wam komedyję niby to wyprawić, Wznowić koncept, który ja lat temu czterdzieście Wymyśliłem — przedziwny! Wy młodzi jesteście, Nie pamiętacie o nim; lecz za moich czasów, Głośny był od tej puszczy do poleskich lasów.
Ale na przyźbie domu usiedli dwaj starce, Mając u kolan pełne miodu dwa półgarce. Patrzą w sad, gdzie wśród pączków barwistego maku Stał ułan jak słonecznik, w błyszczącym kołpaku Strojnym blachą złocistą i piórem koguta; Przy nim dziewczę w zielonej sukience jak ruta Pozioma, wznosi oczki błękitne jak bratki Ku oczom chłopca; dalej panny rwały kwiatki Po ogrodzie, umyślnie odwracając głowy Od kochanków, żeby im nie mieszać rozmowy.
Razem ze strun wiela Buchnął dźwięk, jakby cała janczarska kapela Ozwała się z dzwonkami, z zelami, z bębenki: Brzmi Polonez Trzeciego Maja! — Skoczne dźwięki Radością oddychają, radością słuch poją; Dziewki chcą tańczyć, chłopcy w miejscu nie dostoją — Lecz starców myśli z dźwiękiem w przeszłość się uniosły, W owe lata szczęśliwe, gdy senat i posły, Po dniu Trzeciego Maja, w ratuszowej sali, Zgodzonego z narodem króla fetowali, Gdy przy tańcu śpiewano: *Wiwat król kochany!* *Wiwat Sejm, wiwat Naród, wiwat wszystkie Stany!*
Szmer wzmagał się. Wtem Jankiel posłuchania prosił, Na ławę wskoczył, stanął i nad głowy wznosił Brodę jak wiechę, co mu aż do pasa wisi. Prawą ręką zdjął z wolna z głowy kołpak lisi; Lewą ręką jarmułkę zruszoną poprawił, Potem lewicę za pas zatknął i tak prawił, Kołpakiem lisim w kolej kłaniając się nisko:
«Tak, tak, mój Protazeńku» rzekł Klucznik Gerwazy. «Tak, tak, mój Gerwazeńku» rzekł Woźny Protazy. «Tak to, tak!» powtórzyli zgodnie kilka razy, Kiwając w takt głowami; wreszcie Woźny rzecze: «Iż proces nasz skończy się dziwnie, ja nie przeczę. Wszakże, były przykłady: pamiętam procesy, W których się działy gorsze niż u nas ekscesy, A intercyza cały zakończyła kłopot: Tak z Borzdobohatymi pogodził się Łopot, Krepsztulowie z Kupściami, Putrament z Pikturną, Z Odyńcami Mackiewicz, z Kwileckimi Turno. Co mówię! wszak Polacy miewali zamieszki Z Litwą, gorsze niżeli z Soplicą Horeszki, A gdy na rozum wzięła królowa Jadwiga, To się bez sądów owa skończyła intryga. Dobrze, gdy strony mają panny albo wdowy Na wydaniu: to zawsze kompromis gotowy. Najdłuższy proces zwykle bywa z duchowieństwem Katolickim albo też z bliskim pokrewieństwem: Bo wtenczas sprawy skończyć nie można małżeństwem. Stąd to Lachy z Rusami w sporach nieskończonych, Idąc z Lecha i Rusa, dwu braci rodzonych; Stąd się tyle procesów litewskich ciągnęło Długo z księżmi Krzyżaki, aż wygrał Jagiełło; Stąd na koniec pendebat długo przed aktami Sławny ów proces Rymszów z dominikanami, Aż wygrał wreszcie syndyk klasztorny ksiądz Dymsza, Skąd jest przysłowie: większy Pan Bóg niż pan Rymsza; Ja zaś dołożę, lepszy miód od Scyzoryka». To mówiąc, półgarcówką przepił do Klucznika.
A przecież wokoło nich ciągnęły się lasy Litewskie, tak poważne i tak pełne krasy! Czeremchy oplatane dzikich chmielów wieńcem, Jarzębiny ze świeżym pasterskim rumieńcem, Leszczyna jak menada z zielonymi berły, Ubranymi jak w grona, w orzechowe perły; A niżej dziatwa leśna: głóg w objęciu kalin, Ożyna czarne usta tuląca do malin. Drzewa i krzewy liśćmi wzięły się za ręce, Jak do tańca stające panny i młodzieńce Wkoło pary małżonków. Stoi pośród grona Para, nad całą leśną gromadą wzniesiona Wysmukłością kibici i barwy powabem: Brzoza biała, kochanka, z małżonkiem swym grabem. A dalej, jakby starce na dzieci i wnuki Patrzą, siedząc w milczeniu, tu sędziwe buki, Tam matrony topole i mchami brodaty Dąb, włożywszy pięć wieków na swój kark garbaty, Wspiera się, jak na grobów połamanych słupach, Na dębów, przodków swoich, skamieniałych trupach.
Tymczasem weszła druga para narzeczona: Asesor, niegdyś cara, dziś Napoleona Wierny sługa; żandarmów oddział miał w komendzie, A choć ledwie dwadzieścia godzin był w urzędzie, Już włożył mundur siny z polskimi wyłogi I ciągnął krzywą szablę i dzwonił w ostrogi. Obok poważnym krokiem szła jego kochanka Ubrana bardzo strojnie, Tekla Hreczeszanka; Bo Asesor już dawno Telimenę rzucił, I aby tę kokietkę tym mocniej zasmucił, Ku Wojszczance afekty serdeczne obrócił. Panna nie nadto młoda, już pono półwieczna, Lecz gospodyni dobra, osoba stateczna I posażna: bo oprócz swej dziedzicznej wioski Sumką z daru Sędziego powiększała wnioski.
Rok 1812
Późno było, gdy weszli: więc każdy, gdzie może, Zabierają kwatery w zamczysku, we dworze. Skoro dano rozkazy, rozstawiono czaty, Każdy strudzony poszedł spać do swej komnaty, Z nocą wszystko ucichło: obóz, dwór i pole; Widać tylko, jak cienie, błądzące patrole, I gdzieniegdzie błyskania ognisk obozowych, Słychać kolejne hasła stanowisk wojskowych.
Był sad. —
Spódniczkę miała długą, białą; suknię krótką Z zielonego kamlotu z różową obwódką; Gorset także zielony, różowymi wstęgi Od łona aż do szyi sznurowany w pręgi; Pod nim pierś jako pączek pod listkiem się tuli. Od ramion świecą białe rękawy koszuli, Jako skrzydła motyle do lotu wydęte, U dłoni skarbowane i wstążką opięte. Szyja także koszulką obciśniona wąską, Kołnierzyk zadzierzgniony różową zawiązką; Zauszniczki wyrżnięte sztucznie z pestek wiszni, Których się wyrobieniem Sak Dobrzyński pyszni (Były tam dwa serduszka z grotem i płomykiem Dane dla Zosi, gdy Sak był jej zalotnikiem); Na kołnierzyku wiszą dwa sznurki bursztynu, Na skroniach zielonego wianek rozmarynu; Wstążki warkoczów Zosia rzuciła na barki, A na czoło włożyła, zwyczajem żniwiarki, Sierp krzywy, świeżym żęciem traw oszlifowany, Jasny jak nów miesięczny nad czołem Dyjany.