text
stringlengths
5
3.88k
Na to Wojski, skłaniając aż do ziemi laskę: «Jaśnie wielmożny panie, zróbże mi tę łaskę, Zaraz dokończę scenę ostatnią sejmików. Oto nowy marszałek na ręku stronników Wyniesion z refektarza. Patrz, jak szlachta braty Rzucają czapki, usta otwarli, — wiwaty! A tam, po drugiej stronie pan przekreskowany Sam jeden, czapkę wcisnął na łeb zadumany. Żona przed domem czeka, zgadła, co się dzieje, Biedna! oto na ręku pokojowej mdleje; Biedna! jaśnie wielmożnej tytuł przybrać miała, A znów tylko wielmożną na lat trzy została!»
«Cóż złego, że przeniosłem stoły do zamczyska? Nikt na tym nic nie stracił, a pan może zyska. Bo przecież o ten zamek dziś toczy się sprawa. My od dzisiaj do zamku nabyliśmy prawa I mimo całą strony przeciwnej zajadłość Dowiodę, że zamczysko wzięliśmy w posiadłość. Wszakże kto gości prosi w zamek na wieczerzę, Dowodzi, że posiadłość tam ma albo bierze; Nawet strony przeciwne weźmiemy na świadki: Pamiętam za mych czasów podobne wypadki».
Ale tymczasem wielki serwis barwę zmienił, I odarty ze śniegu już się zazielenił. Bo lekka, ciepłem letnim powoli rozgrzana, Roztopiła się lodu cukrowego piana I dno odkryła, dotąd zatajone oku; Więc krajobraz przedstawił nową porę roku, Zabłysnąwszy zieloną, różnofarbną wiosną. Wychodzą różne zboża, jak na drożdżach rosną, Pszenicy szafranowej buja kłos złocisty, Żyto ubrane w srebra malarskiego listy I gryka wyrabiana sztucznie z czokolady, I kwitnące gruszkami i jabłkami sady.
Kiedyś… gdy zemsty lwie przehuczą ryki, Przebrzmi głos trąby, przełamią się szyki, Gdy orły nasze lotem błyskawicy Spadną u dawnej Chrobrego granicy, Ciał się najedzą, krwią całe opłyną, I skrzydła wreszcie na spoczynek zwiną; Gdy wróg ostatni wyda krzyk boleści, Umilknie, światu swobodę obwieści — Wtenczas — dębowym liściem uwieńczeni, Rzuciwszy miecze, siędą rozbrojeni Rycerze nasi, zechcą słuchać o przeszłości! Wtenczas zapłaczą nad ojców losami, I wtenczas łza ta ich lica nie splami.
Tadeusz, który został w domu, kobiet, bronić Z rozkazu stryja, słysząc że coraz to gorzéj Wre bitwa, wybiegł, za nim wybiegł Podkomorzy, Któremu Tomasz wreszcie przyniósł karabelę; Śpieszy, łączy się z szlachtą i staje na czele. Bieży, broń wzniósłszy, szlachta rusza jego śladem: Jegry przypuściwszy ich, sypnęli kul gradem: Legł Isajewicz, Wilbik, Brzytewka raniony; Za czym wstrzymują szlachtę Robak z jednej strony A z drugiej Maciej. Szlachta ostyga w zapale, Ogląda się, cofa się; widzą to Moskale: Kapitan Ryków myśli ostatni cios zadać, Spędzić szlachtę z dziedzińca i dworem owładać.
Hrabia widząc, że tak blisko Tadeusz naszedł jego zbrojne stanowisko, Krzyczy: «Do broni! łapaj!» Skoczyli dżokeje; Nim Tadeusz rozeznać mógł, co się z nim dzieje, Już go chwycili. Biegą do dworu, w podwórze Wpadają. Dwór budzi się, psy w hałas, w krzyk stróże. Wyskoczył wpół ubrany Sędzia; widzi zgraję Zbrojną, myśli, że zbójcy, aż Hrabię poznaje. «Co to jest?» pyta. Hrabia szpadą nad nim mignął, Lecz widząc bezbronnego w zapale ostygnął: «Soplico — rzekł — odwieczny wrogu mej rodziny, Dziś skarzę cię za dawne i za świeże winy, Dziś zdasz mi sprawę z mojej fortuny zaboru, Nim pomszczę się obelgi mojego honoru!»
O dworze Soplicowski! Jeśli dotąd całe Świecą się pod lipami twoje ściany białe, Jeśli tam dotąd szlachty sąsiedzkiej gromada Za gościnnymi stoły Sędziego zasiada: Pewnie tam piją często za Konewki zdrowie; Bez niego już by było dziś po Soplicowie!
Wstała młodzież. Tadeusz jeszcze senny leży; Bo też najpóźniej zasnął. Z wczorajszej wieczerzy Wrócił tak niespokojny, że o kurów pianiu Jeszcze oczu nie zmrużył, a na swym posłaniu Tak kręcił się, że w siano jak w wodę utonął, I spał twardo, aż zimny wiatr w oczy mu wionął, Gdy skrzypiące stodoły drzwi otwarto z trzaskiem, I bernardyn, ksiądz Robak, wszedł z węzlastym paskiem, «Surge puer!» wołając i ponad barkami Rubasznie wywijając pasek z ogórkami.
«Toć i Bartka — rzekł Brzytwa — bracia nie odpędzą; Już co wy namydlicie, to ja wszystko zgolę». «I ja — przydał Konewka — z wami ruszyć wolę, Gdy ich nie można zgodzić na obiór marszałka; Co mi tam głosy, gałki! U mnie insza gałka. — Tu wydobył z kieszeni garść kul, dzwonił nimi — Ot gałki! — krzyknął — w Sędzię gałkami wszystkimi!» «Do was — wołał Skołuba — do was się łączymy!» «Gdzie wy — krzyknęła szlachta — gdzie wy, to tam i my! Niech żyją Horeszkowie! wiwant Półkozice! Wiwat Klucznik Rębajło! Hejże na Soplicę!»
«Cicho! skądże ta cała nowina pochodzi? Jak daleko Francuzi? kto nimi dowodzi? Czy już wojnę zaczęli z Moskwą? gdzie i o co? Którędy mają ciągnąć? z jaką idą mocą? Wiele piechoty, jazdy? Kto wie, niechaj gada!»
Oto na prawo widać liczne szlachty grono: Pewnie ich przed sejmikiem na ucztę sproszono. Czeka nakryty stolik; nikt gości nie sadza, Stoją kupkami, każda kupka się naradza. Patrzcie, iż w każdej kupce stoi w środku człowiek, Z którego ust otwartych, z podniesionych powiek, Rąk niespokojnych, widać: mówca — coś tłumaczy, I palcem eksplikuje, i na dłoni znaczy. Ci mówcy zalecają swoich kandydatów; Z różnym skutkiem, jak widać z miny szlachty bratów.
«Co mi? — odmruknął Hrabia — dość już tej gawędy; Nudźcie drugich waszymi względy i urzędy! Dość już głupstwa zrobiłem, wdając się z waćpaństwem W pijatyki, które się kończą grubijaństwem; Zdacie mi sprawę z mego honoru obrazy. Do widzenia po trzeźwu; pójdź za mną, Gerwazy!»
«Mój Tadeuszku — rzekł stryj — czy waszeć kąpany W gorącej wodzie, czy też kręcisz jak lis szczwany, Co indziej kitą wije, a sam indziej bieży? Wyzwaliśmy, zapewne, i bić się należy. Ale jechać dziś, skądżeś waszeć tak się zaciął? Przed pojedynkiem zwyczaj jest posłać przyjaciół, Układać się. Wszak Hrabia może nas przeprosić, Deprekować; czekaj waść, czasu jeszcze dosyć. Chyba inny giez jaki waści stąd wygania, To gadaj szczerze, po co takie omawiania? Jestem twój stryj; choć stary, znam, co serce młode; Byłem ci ojcem (mówiąc gładził go pod brodę), Już w ucho szepnął o tym mnie mój palec mały, Że waszeć masz tu jakieś z damami kabały. Za katy, prędko teraz młódź do dam się bierze! No, Tadeuszku, przyznaj mi się waść, a szczerze».
Pomyśl o zemście, to wnet szatan broń podsunie. Ledwiem pomyślił: szatan nasyła Moskali. Stałem patrząc; wiesz, jak wasz zamek szturmowali.
Wojski obiedwie ręce odjąwszy od rogu Rozkrzyżował; róg opadł, na pasie rzemiennym Chwiał się. Wojski z obliczem nabrzmiałym, promiennym, Z oczyma wzniesionymi, stał jakby natchniony, Łowiąc uchem ostatnie znikające tony. A tymczasem zagrzmiało tysiące oklasków, Tysiące powińszowań i wiwatnych wrzasków.
Uciszyli się wszyscy, ustało strzelanie; Wojska ciekawe patrzą na wodzów spotkanie. Hrabia i Ryków idą, obróceni bokiem, Prawą ręką i prawym grożąc sobie okiem; Wtem lewymi rękami odkrywają głowy I kłaniają się grzecznie (zwyczaj honorowy, Nim przyjdzie do zabójstwa, naprzód się przywitać). Już spotkały się szpady i zaczęły zgrzytać; Rycerze wznosząc nogi, prawymi kolany Przyklękają, w przód i w tył skacząc na przemiany.
Tadeusz, widząc że tak płacze i tak błaga Czule, i tylko takiej drobnostki wymaga, Wzruszył się, przejęły go szczery żal i litość, I jeżeliby badał serca swego skrytość, Może by się w tej chwili i sam nie dowiedział, Czyli ją kochał, czy nie, więc żywo powiedział: «Telimeno, bogdaj mnie jasny piorun ubił, Jeśli nie prawda, żem cię, dalbóg, bardzo lubił, Czy kochał. Krótkie z sobą spędziliśmy chwile, Ale one mnie przeszły tak słodko, tak mile, Że będą długo, zawsze myśli mej przytomne, I dalibóg, że nigdy ciebie nie zapomnę».
Przed burzą bywa chwila cicha i ponura, Kiedy, nad głowy ludzi przyleciawszy, chmura Stanie i grożąc twarzą, dech wiatrów zatrzyma, Milczy, obiega ziemię błyskawic oczyma, Znacząc te miejsca, gdzie wnet ciśnie grom po gromie: Tej ciszy chwila była w Soplicowskim domie. Myśliłbyś, że przeczucie nadzwyczajnych zdarzeń Ścięło usta i wzniosło duchy w kraje marzeń.
Kochajmy się
Nawet pan Podkomorzy nadzwyczaj ponury, Nie miał ochoty gadać, widząc swoje córy, Posażne i nadobne panny, w wieku kwiecie, Zdaniem wszystkich najpierwsze partyje w powiecie, Milczące, zaniedbane od milczącej młodzi. Gościnnego Sędziego również to obchodzi; Wojski zaś, uważając że tak wszyscy milczą, Nazywał tę wieczerzę nie polską, lecz wilczą.
Na koniec z trzaskiem sali drzwi na wściąż otwarto. Wchodzi pan Wojski w czapce i z głową zadartą, Nie wita się i miejsca za stołem nie bierze: Bo Wojski występuje w nowym charakterze Marszałka dworu. Laskę ma na znak urzędu I tą laską z kolei jako mistrz obrzędu, Wskazuje wszystkim miejsca i gości usadza. Naprzód, jako najpierwsza województwa władza, Podkomorzy-Marszałek wziął miejsce zaszczytne: Ze słoniowym poręczem krzesło aksamitne; Obok na prawej stronie jenerał Dąbrowski, Na lewej siadł Kniaziewicz, Pac i Małachowski; Śród nich Podkomorzyna, dalej inne panie, Oficerowie, pany, szlachta i ziemianie, Mężczyźni i kobiety, na przemian po parze, Usiadają porządkiem, gdzie Wojski ukaże.
On już pierwej przez okno ujrzał Tadeusza, Który leciał gościńcem, w cwał, bez kapelusza, Z głową schyloną, bladym, posępnym obliczem, A konia ustawicznie bódł i kropił biczem. Ten widok bardzo księdza bernardyna zmieszał, Więc za młodzieńcem kroki szybkimi pośpieszał Do wielkiej puszczy, która, jako oko sięga, Czerniła się na całym brzegu widnokręga.
Wtem jenerał Kniaziewicz wziął ją za ramiona, I złożywszy ojcowski całus na jej czole, Podniósł w górę dziewczynę, postawił na stole, A wszyscy klaszcząc w dłonie zawołali: «Brawo!» Zachwyceni dziewczyny urodą, postawą, A szczególniej jej strojem litewskim, prostaczym. Bo dla tych wodzów, którzy w swym życiu tułaczym Tak długo błąkali się w obcych stronach świata, Dziwne miała powaby narodowa szata, Która im wspominała i młode ich lata, I dawne ich miłostki. Więc ze łzami prawie Skupili się do stołu, patrzyli ciekawie. Ci proszą, aby Zosia wzniosła nieco czoło I oczy pokazała; ci, ażeby wkoło Raczyła się obrócić; dziewczyna wstydliwa Obraca się, lecz oczy rękami zakrywa. Tadeusz patrzył wesół i zacierał ręce.
Do Tadeusza siedzi Telimena bokiem, Pomięszana, zaledwie śmie nań rzucić okiem; Chciała zasępionego Hrabiego zabawić, Wyzwać w dłuższą rozmowę, w lepszy humor wprawić; Bo Hrabia dziwnie kwaśny powrócił z przechadzki A raczej, jako myślił Tadeusz, z zasadzki. Słuchając Telimeny, czoło podniósł hardo, Brwi zmarszczył, spojrzał na nią ledwie nie z pogardą; Potem przysiadł się, jak mógł najbliżej, do Zosi, Nalewa jej do szklanki, talerze przynosi, Prawi tysiąc grzeczności, kłania się, uśmiécha, Czasem oczy wywraca i głęboko wzdycha. Widać przecież, pomimo tak zręczne łudzenie, Że umizgał się tylko na złość Telimenie: Bo głowę odwracając, niby nieumyślnie, Coraz ku Telimenie groźnym okiem błyśnie.
Wojski z Woźnym Protazym ze świecami w sieni Stali i rozprawiali, nieco poróżnieni: Bo w niebytność Wojskiego Woźny po kryjomu Kazał stoły z wieczerzą powynosić z domu, I ustawić co prędzej w pośrodku zamczyska, Którego widne były pod lasem zwaliska. Po cóż te przenosiny? Pan Wojski się krzywił I przepraszał Sędziego; Sędzia się zadziwił, Lecz stało się: już późno i trudno zaradzić, Wolał gości przeprosić i w pustki prowadzić. Po drodze Woźny ciągle Sędziemu tłumaczył, Dlaczego urządzenie pańskie przeinaczył: We dworze żadna izba nie ma obszerności Dostatecznej dla tylu, tak szanownych gości, W zamku sień wielka, jeszcze dobrze zachowana, Sklepienie całe — wprawdzie pękła jedna ściana, Okna bez szyb, lecz latem nic to nie zawadzi; Bliskość piwnic wygodna służącej czeladzi. Tak mówiąc na Sędziego mrugał; widać z miny, Że miał i taił inne, ważniejsze przyczyny.
Hrabia i Gerwazy Porządkują, rozdają oręże, rozkazy. W końcu, wszyscy przez długą zaścianku ulicę Puścili się w cwał krzycząc: «Hejże na Soplicę!»
Dobra była rada: Klucznik i Hrabia wpadli w obroty nie lada. Przy wyższym końcu stoła wrzał tylko krzyk wielki, Ale z ostrego końca latały butelki Koło Hrabiego głowy. Strwożone kobiety W prośby, w płacz; Telimena, krzyknąwszy: «Niestety!» Wzniosła oczy, powstała, i padła zemdlona, I przechyliwszy szyję przez Hrabi ramiona, Na pierś jego złożyła swe piersi łabędzie. Hrabia, choć zagniewany, wstrzymał się w zapędzie, Zaczął cucić, ocierać.
Dwie chyliły się karczmy po dwóch stronach drogi, Oknami wzajem sobie grożące jak wrogi. Stara należy z prawa do zamku dziedzica; Nową, na złość zamkowi, postawił Soplica. W tamtej, jak w swym dziedzictwie, rej wodził Gerwazy, W tej najwyższe za stołem brał miejsce Protazy.
Chwilę czekał Tadeusz, nim w klamkę zadzwonił; Otworzono mu, cicho wszedł, nisko się skłonił: «Stryjaszku dobrodzieju — rzekł — ledwie dni kilka Przebawiłem tu, dni te minęły jak chwilka; Nie miałem czasu z twoim domem się nacieszyć I z tobą, a odjeżdżać muszę, muszę spieszyć Zaraz, dzisiaj, stryjaszku, a jutro najdaléj: Wszak pamiętacie, żeśmy Hrabiego wyzwali. Bić się z nim to rzecz moja, posłałem wyzwanie, W Litwie jest zakazane pojedynkowanie, Jadę więc na granicę Warszawskiego Księstwa. Hrabia, prawda, fanfaron, lecz mu nie brak męstwa, Na miejsce naznaczone zapewne się stawi, Rozprawim się; a jeśli Bóg pobłogosławi, Ukarzę go, a potem za Łososny brzegi Przepłynę, gdzie mnie bratnie czekają szeregi. Słyszałem, że mi ojciec testamentem kazał Służyć w wojsku, a nie wiem, kto testament zmazał».
Hrabia wcisnął na oczy kapelusz i wracał Tamtędy, kędy przyszedł; ale drogę skracał, Stąpając po jarzynach, kwiatach i agreście, Aż, przeskoczywszy parkan, odetchnął nareście! Przypomniał, że dziewczynie mówił o śniadaniu; Może już wszyscy wiedzą o jego spotkaniu W ogrodzie, blisko domu? może szukać wyślą? Postrzegli, że uciekał? kto wie, co pomyślą? Więc wypadało wrócić. Chyląc się u płotów Około miedz i zielska, po tysiącach zwrotów Rad był przecież, że wyszedł w końcu na gościniec, Który prosto prowadził na dworski dziedziniec. Szedł przy płocie, a głowę odwracał od sadu. Jak złodziej od spichlerza, aby nie dać śladu, Że go myśli nawiedzić albo już nawiedził: Tak Hrabia był ostrożny, choć go nikt nie śledził; Patrzył w stronę przeciwną ogrodu, na prawo.
Lecz Kropiciel już pewne porzuca zwycięstwo; Bieży na prawe skrzydło, gdzie niebezpieczeństwo Nowe grozi Maćkowi. Śmierci Gifrejtera Mszcząc się, Proporszczyk z długim szpontonem naciera (Szponton, jest to zarazem dzida i siekiera; Teraz już zaniedbany i tylko na flocie Używają go; wówczas służył i piechocie). Proporszczyk, człowiek młody, zręcznie się uwijał; Ilekroć mu przeciwnik broń na bok odbijał, On cofał się: młodego nie mógł Maciek zgonić, I tak nie raniąc, musiał tylko siebie bronić. Już mu Proporszczyk dzidą lekką ranę zadał, Już wznosząc w górę berdysz do cięcia się składał, Chrzciciel nie zdoła dobiec, lecz staje wpół drogi, Okręca broń i ciska wrogowi pod nogi. Skruszył kość; już Proporszczyk szponton z rąk upuszcza, Słania się: wpada Chrzciciel, za nim szlachty tłuszcza, A za szlachtą Moskale od lewego skrzydła Biegą zmieszani. Wszczął się bój koło Kropidła.
Tu znowu brakło mu oddechu. «Bóg widzi — rzecze Klucznik — szczerze trafić chciałem! Ileż ty krwi wylałeś twoim jednym strzałem, Ileż klęsk spadło na nas i na twą rodzinę, A wszystko to przez waszą, panie Jacku, winę! A wszakże, gdy dziś jegry Hrabię na cel wzięli, Ostatniego z Horeszków chociaż po kądzieli, Tyś go zasłonił, i gdy Moskal do mnie palił, Tyś mnie rzucił o ziemię: tak nas dwóch ocalił. Jeśli prawda, że jesteś księdzem zakonnikiem, Jużci sukienka broni cię przed Scyzorykiem. Bądź zdrów, więcej na waszym nie postanę progu Z nami kwita, — zostawmy resztę Panu Bogu».
Pomnę, pierwszy raz w życiu jam się łzami zalał Z radości i z rozpaczy, zapomniał się, szalał. Już chciałem znowu upaść ojcu jej pod nogi, Wić się jak wąż u kolan, wołać: »Ojcze drogi, Weź za syna lub zabij!« Wtem Stolnik posępny, Zimny jako słup soli, grzeczny, obojętny, Wszczął dyskurs — o czym? o czym? o córki weselu!… W tej chwili! O Gerwazy! uważ, przyjacielu, Masz ludzkie serce!
Długo się przysłuchiwał ksiądz Robak piosence, Na koniec chciał ją przerwać; wziął w obydwie ręce Tabakierkę, kichaniem melodyję zmieszał, I nim się nastroili, tak mówić pośpieszał: «Chwalicie mą tabakę, mości dobrodzieje; Obaczcież, co się wewnątrz tabakierki dzieje». Tu, wycierając chustką zabrudzone denko, Pokazał malowaną armiję maleńką Jak rój much; w środku jeden człowiek na rumaku, Wielki jako chrząszcz, siedział, pewnie wódz orszaku; Spinał konia, jak gdyby chciał skakać w niebiosa, Jedną rękę na cuglach, drugą miał u nosa: «Przypatrzcie się — rzekł Robak — tej groźnej postawie: Zgadnijcie czyja? — Wszyscy patrzyli ciekawie.— Wielki to człowiek, cesarz, ale nie Moskali, Ich carowie tabaki nigdy nie bierali…» «Wielki człowiek — zawołał Cydzik — a w kapocie? Ja myśliłem, że wielcy ludzie chodzą w złocie: Bo u Moskalów lada jenerał, mospanie, To tak świeci się w złocie jak szczupak w szafranie». «Ba — przerwał Rymsza — przecież widziałem za młodu Kościuszkę, naczelnika naszego narodu: Wielki człowiek! A chodził w krakowskiej sukmanie, To jest czamarce». «W jakiej czamarce, mospanie? — Odparł Wilbik. — To przecież zwano taratatką». «Ale tamta z frędzlami, ta jest całkiem gładką» — Krzyknął Mickiewicz. Zatem wszczynały się swary O różnych taratatki kształtach i czamary.
A szlachta ciągle pije i wiwaty wznosi: Napoleona, wodzów, Tadeusza, Zosi, Wreszcie z kolei wszystkich trzech par zaręczonych, Wszystkich gości obecnych, wszystkich zaproszonych, Wszystkich przyjaciół, których kto żywy spamięta, I których zmarłych pamięć pozostała święta!
A na to Zosia rzekła skromnie: «Jestem kobietą, rządy nie należą do mnie, Wszakże pan będziesz mężem; ja do rady młoda, Co pan urządzisz, na to całym sercem zgoda! Jeśli, włość uwalniając, zostaniesz uboższy, To Tadeuszu będziesz sercu memu droższy. O moim rodzie mało wiem i nie dbam o to; Tyle pomnę, że byłam ubogą sierotą, Że od Sopliców byłam za córkę przybrana, W ich domu hodowana i za mąż wydana. Wsi nie lękam się. Jeśli w wielkim mieście żyłam, To dawno, zapomniałam, wieś zawsze lubiłam; I wierz mi, że mnie moje kogutki i kurki Więcej bawiły niźli owe Peterburki. Jeśli czasem tęskniłam do zabaw, do ludzi, To z dzieciństwa; wiem teraz że mnie miasto nudzi; Przekonałam się zimą po krótkim pobycie W Wilnie, że ja na wiejskie urodzona życie: Pośród zabaw tęskniłam znów do Soplicowa. Pracy też nie lękam się, bom młoda i zdrowa, Umiem chodzić około domu, nosić klucze; Gospodarstwa, obaczysz, jak ja się wyuczę!»
Dąbrowski rzekł do Maćka: «A ty co, kolego? Zdaje się, żeś ty nie rad z przybycia mojego? Milczysz kwaśny? I jakże, serce ci nie skacze, Gdy widzisz orły złote, srebrne? gdy trębacze Pobudkę Kościuszkowską trąbią ci nad uchem? Maćku, myśliłem że ty większym jesteś zuchem! Jeśli szabli nie weźmiesz i na koń nie siędziesz, Przynajmniej z kolegami wesoło pić będziesz Zdrowie Napoleona i Polski nadzieje!»
Tymczasem Major belki schnące pode dworem Każe wlec, w każdej belce wysiekać toporem Półokrągłe otwory, w te otwory wtyka Nogi więźniów i drugą belką je zamyka: Oba drewna, gwoździami przebite po rogach, Ścisnęły się jako psie paszczęki na nogach; Zaś powrozami mocniej sznurowano ręce Na plecach szlachty. Major ku większej ich męce Kazał pierwej pozdzierać z głów konfederatki, Z pleców płaszcze, kontusze, nawet taratatki, Nawet żupany. I tak szlachta skuta w kłodzie Siedziała rzędem, dzwoniąc zębami na chłodzie I na deszczu, bo coraz wzmagała się słota. Nadaremnie Kropiciel dąsa się i miota.
O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju, A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią starzy O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy. Z dawna byłeś niebieskim oznajmiony cudem I poprzedzony głuchą wieścią między ludem; Ogarnęło Litwinów serca z wiosny słońcem Jakieś dziwne przeczucie, jak przed świata końcem, Jakieś oczekiwanie tęskne i radosne.
Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało, Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało. Wysłuchawszy rogowej arcydzieło sztuki, Powtarzały je dęby dębom, bukom buki.
Lecz Prusak śmiał podjąć się Sędziego obrony, I wołał z wzniesionymi ku szlachcie ramiony: «Panowie Bracia! aj! aj! a na boskie rany! Co znowu? Panie Klucznik, czy waść opętany? Czy o tym była mowa? Że ktoś miał wariata Banitę bratem: to co, karać go za brata? To mi po chrześcijańsku! Są tu w tym konszachty Hrabiego; żeby Sędzia był ciężki dla szlachty, Nieprawda! dalibógże! To wy tylko sami Pozywacie go, a on zgody szuka z wami, Ustępuje ze swego, jeszcze grzywny płaci. Ma proces z Hrabią: cóż stąd? obadwa bogaci; Niechaj pan drze się z panem: cóż to do nas, braci? Pan Sędzia ciemiężyciel! On pierwszy zabraniał, Ażeby się chłop przed nim do ziemi nie kłaniał, Mówiąc, że to grzech. Nieraz u niego gromada Chłopska, ja sam widziałem, do stołu z nim siada; Płacił za włość podatki: a nie tak jest w Klecku, Choć tam waść, panie Buchman, rządzisz po niemiecku. Sędzia zdrajca! My się z nim od infimy znamy: Poczciwe było dziecko i dziś taki samy; Polskę kocha nad wszystko, polskie obyczaje Chowa, modom moskiewskim przystępu nie daje. Ilekroć z Prus powracam, chcąc zmyć się z niemczyzny, Wpadam do Soplicowa jak w centrum polszczyzny; Tam się człowiek napije, nadysze ojczyzny! Dalbóg Dobrzyńscy! ja wasz brat, ale Sędziego Nie pozwolę pokrzywdzić; nie będzie nic z tego. Nie tak, panowie bracia, w Wielkopolszcze było: Co za duch! co za zgoda! aż przypomnieć miło! Nikt tam podobną fraszką nie śmiał rady mieszać». «To nie fraszka — zawołał Klucznik — łotrów wieszać!»
Księga dziesiąta
Stały w dwóch kątach sieni, wsparte o filary, Dwa kurantowe, w szafach zamknięte zegary; Dziwaki stare, dawno ze słońcem w niezgodzie, Południe wskazywały często o zachodzie. Gerwazy nie przybrał się machiny naprawić, Ale bez nakręcenia nie chciał jej zostawić: Dręczył kluczem zegary każdego wieczora; Właśnie teraz przypadła nakręcania pora. Gdy Podkomorzy sprawą zajmował uwagę Stron interesowanych, on pociągnął wagę: Zgrzytnęły wyszczerbionym zębem koła rdzawe, Wzdrygnął się Podkomorzy i przerwał rozprawę. «Bracie — rzekł — odłóż nieco twą pilną robotę» I kończył plan zamiany. Lecz Klucznik na psotę Jeszcze silniej pociągnął drugiego ciężaru; I wnet gil, który siedział na wierzchu zegaru, Trzepiocąc skrzydłem zaczął ciąć kurantów nuty. Ptak sztucznie wyrobiony, szkoda, że zepsuty, Ząjąkał się i piszczał, im dalej, tym gorzéj. Goście w śmiech; musiał przerwać znowu Podkomorzy. «Mości Kluczniku — krzyknął — lub raczej puszczyku, Jeśli dziób twój szanujesz, dość mi tego krzyku».
Dyplomatyka i łowy
Na to Klucznik rzecze: «Dziwne są sprawy w świecie, kto wszystko dociecze! Ja też powiem waszeci rzecz choć nie tak cudną Jak ów omen, a przecież do pojęcia trudną. Wiesz, iż dawniej rad bym był Sopliców rodzinę W łyżce wody utopić; a tego chłopczynę, Tadeusza, od dziecka niezmierniem polubił! Uważałem, że gdy się z chłopiętami czubił, Zawsze ich zbił; więc ilekroć do zamku biegał, Jam go zawsze do trudnych imprezów podżegał. Wszystko mu się udało: czy wydrzeć gołębie Na wieży, czy jemiołę oberwać na dębie, Czyli z najwyższej sosny złupić wronie gniazdo: Wszystko umiał; myśliłem: pod szczęśliwą gwiazdą Urodził się ten chłopiec, szkoda że Soplica! Któż by zgadł, że w nim zamku powitam dziedzica, Męża panny Zofiji, mej wielmożnej pani!»
«Prawda! prawda! — rzekł na to Gerwazy wzruszony. — Dziwneć to były losy tej naszej Korony I naszej Litwy! Wszak to jak małżonków dwoje! Bóg złączył, a czart dzieli; Bóg swoje, czart swoje! Ach, bracie Protazeńku! że to oczy nasze Widzą! że znowu do nas ci Koronijasze Zawitali! Służyłem ja z nimi przed laty; Pamiętam, dzielne były z nich konfederaty! Gdyby nieboszczyk pan mój Stolnik dożył chwili! O Jacku! Jacku!… lecz cóż będziemy kwilili? Skoro dziś znowu Litwa łączy się z Koroną, Toć tym samym już wszystko zgodzono, zgładzono».
«Więc — rzecze Sędzia — teraz czas myśleć o sobie. Uważ, że człowiek w twoim wieku i chorobie Nie zdołałby z innymi razem emigrować; Mówiłeś, że wiesz domek, gdzie się masz przechować: Powiedz gdzie? Śpieszmy, czeka zaprzężona bryka. Czy nie najlepiej w puszczę, do chaty leśnika?»
Ach, kto choć na dnie serca ma dla przyjaciela Choćby iskierkę czucia, gdy się z nim rozdziela, Dobędzie się iskierka ta przy pożegnaniu, Jako ostatni płomyk życia przy skonaniu! Raz ostatni dotknąwszy przyjaciela skroni, Częstokroć najzimniejsze oko łzę uroni!
Wtem «Hejże na Sopliców!» Wpada szlachta hurmem, Obstępuje dwór wkoło i bierze go szturmem, Tym łacniej, że wódz wzięty i pierzchła załoga; Lecz zdobywcy chcą bić się, wyszukują wroga. Do domu niewpuszczeni biegą do folwarków, Do kuchni. Gdy do kuchni weszli, widok garków, Ogień ledwie zagasły, potraw zapach świeży, Chrupanie psów gryzących ostatki wieczerzy, Chwyta wszystkich za serca, myśl wszystkich odmienia, Studzi gniewy, zapala potrzebę jedzenia. Marszem i całodziennym znużeni sejmikiem, «Jeść! jeść!» po trzykroć zgodnym wezwali okrzykiem, Odpowiedziano: «Pić! pić!»; między szlachty zgrają Stają dwa chóry: ci pić, a ci jeść wołają. Odgłos leci echami; gdzie tylko dochodzi, Wzbudza oskomę w ustach, głód w żołądkach rodzi. I tak na dane z kuchni hasło, niespodzianie Rozeszła się armija na furażowanie.
«Sędzia! — przerwała ciotka — ciągle mi dokuczał Żeby cię na świat wywieść, ciągle pod nos mruczał Że już jesteś dorosła: sam nie wie, co plecie, Dziaduś, nigdy na wielkim niebywały świecie. Ja wiem lepiej, jak długo trzeba się sposobić Panience, by wyszedłszy na świat efekt zrobić. Wiedz Zosiu, że kto rośnie na widoku ludzi, Choć piękny, choć rozumny, efektów nie wzbudzi, Gdy go wszyscy przywykną widzieć od maleńka; Lecz niechaj ukształcona, dorosła panienka, Nagle ni stąd, ni zowąd przed światem zabłyśnie, Wtenczas każdy się do niej przez ciekawość ciśnie, Wszystkie jej ruchy, rzuty oczu jej uważa, Słowa jej podsłuchiwa i drugim powtarza; A kiedy wejdzie w modę raz młoda osoba, Każdy ją chwalić musi, choć i nie podoba. Znaleźć się, spodziewam się, że umiesz: w stolicy Urosłaś; choć dwa lata mieszkasz w okolicy, Nie zapomniałaś jeszcze całkiem Petersburka. No, Zosiu, toaletę rób, dostań tam z biurka, Nagotowane znajdziesz wszystko do ubrania. Spiesz się, bo lada chwila wrócą z polowania».
«Jacku! zawołał Klucznik, mądre ty przyczyny Wynajdujesz: cóż? one nie zmniejszą twej winy! Bo wszakże zdarzało się już nieraz na świecie, Że kto pokochał pańskie lub królewskie dziecię, Starał się gwałtem zdobyć, przemyślał wykradać, Mścił się otwarcie — ale tak chytrze śmierć zadać, Panu polskiemu, w Polszcze — i w zmowie z Moskalem!»
Sędzia, choć utrudzony, chociaż w gronie gości, Nie chybił gospodarskiej, ważnej powinności: Udał się sam ku studni. Najlepiej z wieczora Gospodarz widzi, w jakim stanie jest obora. Dozoru tego nigdy sługom nie poruczy; Bo Sędzia wie, że oko pańskie konia tuczy.
Hrabia i Telimena poglądali w górę; Tadeusz jedną ręką pokazał im chmurę, A drugą ścisnął z lekka rączkę Telimeny. Kilka już upłynęło minut cichej sceny; Hrabia rozłożył papier na swym kapeluszu I wydobył ołówek. Wtem przykry dla uszu Odezwał się dzwon dworski i zaraz śród lasu Cichego pełno było krzyku i hałasu.
Ćwierć godziny wrzał hałas, gdy nad tłum wrzeszczący, Ze środka głów, wyskoczył w góre słup błyszczący: Był to rapier sążnistej długości, szeroki Na całą piędź, a sieczny na obadwa boki, Widocznie miecz teutoński z norymberskiej stali Ukuty: wszyscy milcząc na broń poglądali. Kto ją podniósł? nie widać; lecz zaraz zgadniono: «To Scyzoryk! niech żyje Scyzoryk! — krzykniono — Wiwat Scyzoryk, klejnot Rębajłów zaścianku! Wiwat Rębajło, Szczerbiec, Półkozic, Mopanku!»
Był to Rejent, sam siebie Rejentem ogłosił, Nikt go nie poznał. Dotąd polskie suknie nosił, Lecz teraz Telimena, przyszła żona, zmusza Warunkiem intercyzy, wyrzec się kontusza; Więc się Rejent rad nierad po francusku przebrał. Widno, że mu frak duszy połowę odebrał, Stąpa, jakby kij połknął, prosto, nieruchawo, Jak żuraw; nie śmie spójrzeć ni w lewo, ni w prawo; Mina gęsta, lecz z miny widać że jest w męce, Nie wie jak się pokłonić, gdzie ma podziać ręce, On, co tak gesty lubił! Ręce za pas sadził, Nie masz pasa — tylko się po żołądku gładził; Postrzegł omyłkę; bardzo zmieszał się, spiekł raka, I ręce obie schował w jedną kieszeń fraka. Idzie jakby przez rózgi śród szeptów i drwinek, Wstydząc się za frak, jakby za niecny uczynek; Aż spotkał oczy Maćka i zadrżał z bojaźni.
Ryków, Podkomorzego zwalczony powagą, Skłonił się i oddał mu swoję szpadę nagą, Skrwawioną po rękojeść, i rzekł: «Lachy braty! Oj biada mnie, żem nie miał choć jednej armaty! Dobrze mówił Suworów: »pomnij Ryków kamrat, Żebyś nigdy na Lachów nie chodził bez armat!« Cóż! jegry byli pjani, Major pić pozwolił! Och major Płut, on dzisiaj bardzo poswywolił! On odpowie przed carem, bo on miał komendę. Ja, panie Podkomorzy, wasz przyjaciel będę. Ruskie przysłowie mówi: kto się mocno lubi, Ten, panie Podkomorzy, i mocno się czubi. Wy dobrzy do wypitki, dobrzy do wybitki, Ale przestańcie robić nad jegrami zbytki».
«Na wieś! — zawołał Sędzia — hej! konno, setnika! Jutro na brzask obława, lecz na ochotnika; Kto wystąpi z oszczepem, temu z robocizny Wytrącić dwa szarwarki i pięć dni pańszczyzny».
Wojski, cicho siedzący z przymrużonym okiem, Zdawał się pogrążony w dumaniu głębokiem. Dopiero, gdy się Hrabia z Podkomorzym skłócił: I Sędziemu pogroził, Wojski głowę zwrócił, Zażył dwakroć tabaki i przetarł powieki. Chociaż Wojski Sędziemu był krewny daleki, Ale w gościnnym jego domu zamieszkały, O zdrowie przyjaciela był niezmiernie dbały. Przypatrywał się zatem z ciekawością walce; Wyciągnął z lekka na stół rękę, dłoń i palce, Położył nóż na dłoni, trzonkiem do paznokcia Indeksu, a żelazem zwrócony do łokcia; Potem rękę w tył nieco wychyloną kiwał, Niby bawiąc się: lecz się w Hrabiego wpatrywał.
Koń Tadeusza czekał w stajni osiodłany. Wziął więc flintę, skoczył nań i jak opętany Pędził ku karczmom, które stały przy kaplicy, Kędy mieli się rankiem zebrać obławnicy.
Więc kułak przycisnąwszy na schylonym czole, Biegł ku łąkom, gdzie stawy błyszczały się w dole, I stanął nad błotnistym; w zielonawe tonie Łakomy wzrok utopił i błotniste wonie Z rozkoszą ciągnął piersią, i otworzył usta Ku nim. Bo samobójstwo jak każda rozpusta Jest wymyślną; on w głowy szalonym zawrocie Czuł niewymowny pociąg utopić się w błocie.
A gdy w kościele było po mszy i kazaniu, Wyszedł przewodniczący całemu zebraniu Podkomorzy, niedawno przez powiatu stany Zgodnie konfederackim marszałkiem obrany. Miał mundur województwa: żupan złotem szyty, Kontusz grodeturowy z frędzlą i pas lity, Przy którym karabela z głownią jaszczurową; Na szyi świecił wielką szpilką brylantową; Konfederatka biała, a na niej pęk gruby Drogich piórek, były to białych czapel czuby (Na fest kładzie się tylko kitka tak bogata, Której każde pióreczko kosztuje dukata). Tak ubrany, na wzgórek wstąpił przed kościołem, Wieśniacy i żołnierstwo ścisnęło się kołem, On rzekł:
Telimena, tak myśląc, z sofy się podniosła I stanęła na palcach: rzekłbyś, że podrosła; Odkryła nieco piersi, wygięła się bokiem, I sama siebie pilnym obejrzała okiem, I znowu zapytała o radę zwierciadła; Po chwili wzrok spuściła, westchnęła i siadła.
«Panie Rębajło — rzekł ksiądz — już mię nie zatrwożą Gniewy ludzkie, bo jestem już pod ręką Bożą. Zaklinam cię na imię Tego, co świat zbawił I na krzyżu zabójcom swoim błogosławił, I przyjął prośbę łotra: byś się udobruchał I to, co mam powiedzieć, cierpliwie wysłuchał. Sam przyznałem się: muszę dla ulgi sumienia Pozyskać, a przynajmniej prosić przebaczenia: Posłuchaj mej spowiedzi; potem zrobisz sobie Ze mną, co zechcesz». I tu złożył ręce obie Jak do pacierza. Klucznik cofnął się zdumiony, Uderzał ręką w czoło i ruszał ramiony.
Nakładają sto ognisk, warzą, skwarzą, pieką, Gną się stoły pod mięsem, trunek płynie rzeką; Chce szlachta noc tę przepić, przejeść i prześpiewać. Lecz powoli zaczęli drzemać i poziewać; Oko gaśnie za okiem, i cała gromada Kiwa głowami, każdy, gdzie siedział, tam pada: Ten z misą, ten nad kotłem, ten przy wołu ćwierci. Tak zwycięzców zwyciężył w końcu sen, brat śmierci.
Myślił zaś w duchu: jeśli nie jest heroiną Romansów, jest młodziuchną, prześliczną dziewczyną. Zbyt często wielka dusza, myśl wielka ukryta W samotności, jak róża śród lasów rozkwita; Dosyć ją wynieść na świat, postawić przed słońcem, Aby widzów zdziwiła jasnych barw tysiącem!
Księga szósta
Ale starce miód piją, tabakierką z kory Częstując się nawzajem, toczą rozhowory.
Po tej protestacyi, która się ozwała Jak na zdobytych wałach ostatni strzał działa, Ustał już wszelki opór w Soplicowskim dworze. Szlachta głodna plądruje, zabiera co może: Kropiciel, stanowisko zająwszy w oborze, Jednego wołu i dwa cielce w łby zakropił, A Brzytewka im szable w gardzielach utopił; Szydełko równie czynnie używał swej szpadki, Kabany i prosięta koląc pod łopatki. Już rzeź zagraża ptastwu. Czujne gęsi stado, Co niegdyś ocaliło Rzym przed Galów zdradą, Darmo gęga o pomoc; zamiast Manlijusza, Wpada w kotuch Konewka, jedne ptaki zdusza, A drugie żywcem wiąże do pasa kontusza. Próżno gęsi szyjami wywijając, chrypią, Próżno gęsiory sycząc, napastnika szczypią; On bieży osypany iskrzącym się puchem, Unoszony jak kółmi gęstych skrzydeł ruchem, Zdaje się być chochlikiem, skrzydlatym złym duchem.
I była chwila ciszy; i powietrze stało Głuche, milczące, jakby z trwogi oniemiało. I łany zbóż, co wprzódy kładąc się na ziemi I znowu w górę trzęsąc kłosami złotemi Wrzały jak fale, teraz stoją nieruchome I poglądają w niebo najeżywszy słomę. I zielone przy drogach wierzby i topole, Co pierwej, jako płaczki przy grobowym dole, Biły czołem, długimi kręciły ramiony, Rozpuszczając na wiatry warkocz posrebrzony, Teraz jak martwe, z niemej wyrazem żałoby, Stoją na kształt posągów sypilskiej Nijoby. Jedna osina drżąca, wstrząsa liście siwe.
Telimena smutnymi rzuciwszy oczyma: «Niestety — rzekła — widzę że cię nic nie wstrzyma! Rycerzu mój, w wojenne kiedy wstąpisz szranki, Obróć czułe spojrzenie na kolor kochanki (Tu, wstążkę oderwawszy od sukni, zrobiła Kokardę i na piersiach Hrabi przyszpiliła). Niech cię ten kolor wiedzie na działa ogniste, Na kopije błyszczące i deszcze siarczyste; A kiedy się rozsławisz walecznymi czyny, I gdy nieśmiertelnymi przesłonisz wawrzyny Skrwawiony szyszak i hełm twój zwycięstwem hardy: I wtenczas jeszcze oko zwróć do tej kokardy, Wspomnij, czyja ten kolor przyszpiliła ręka!» Tu mu podała rękę. Pan Hrabia przyklęka, Całuje; Telimena zbliżyła do oka Chustkę, a drugim okiem pogląda z wysoka Na Hrabię, który żegnał ją mocno wzruszony. Ona wzdychała, ale ruszyła ramiony.
W Soplicowie ruch wielki. Lecz ni psów hałasy, Ani rżące rumaki, skrzypiące kolasy, Ni odgłos trąb dających hasło polowania Nie mogły Tadeusza wyciągnąć z posłania; Ubrany padłszy w łóżko, spał jak bobak w norze. Nikt z młodzieży nie myślał szukać go po dworze; Każdy sobą zajęty śpieszył, gdzie kazano; O towarzyszu sennym całkiem zapomniano.
Tej sceny Hrabia nie pojął; nie znał wiejskiego zwyczaju: Więc zdziwiony niezmiernie biegł pędem do gaju.
Ucichli wszyscy jak rażeni gromem; Ale razem straszliwy powstał krzyk za domem: «Wiwat Hrabia!» On wjeżdżał na folwark Maciejów, Sam zbrojny, za nim zbrojnych dziesięciu dżokejów. Hrabia siedział na dzielnym koniu, w czarnym stroju; Na sukni orzechowy płaszcz włoskiego kroju, Szeroki, bez rękawów, jak wielka opona, Spięty klamrą u szyi, spadał przez ramiona; Kapelusz miał okrągły z piórem, w ręku szpadę. Okręcił się i szpadą powitał gromadę.
Może i teraz, kto wie? możem znowu zgrzeszył! Możem nad rozkaz wodzów powstanie przyśpieszył! Ta myśl, że dom Sopliców pierwszy się uzbroi, Że pierwszą Pogoń w Litwie zatkną krewni moi!… Ta myśl… zdaje się czysta…
Między stawami w rowie młyn ukryty siedzi. Jako stary opiekun, co kochanków śledzi, Podsłuchał ich rozmowę, gniewa się, szamoce, Trzęsie głową, rękami, i groźby bełkoce: Tak ów młyn nagle zatrząsł mchem obrosłe czoło I palczastą swą pięścią wykręcając wkoło, Ledwo klęknął i szczęki zębowate ruszył, Zaraz miłośną stawów rozmowę zagłuszył I zbudził Hrabię.
«Widzi siostra — rzekł Sędzia, skrobiąc smutnie głowę — Chciałbym bardzo: cóż, kiedy mam trudności nowe! Pan Jacek nie wypuszcza z opieki swej syna, I przysłał mi tu właśnie na kark bernardyna Robaka, który przybył z tamtej strony Wisły, Przyjaciel brata, wszystkie wie jego zamysły; A więc o Tadeusza już wyrzekli losie, I chcą, by się ożenił, aby pojął Zosię, Wychowankę waćpani. Oboje dostaną, Oprócz fortunki mojej, z łaski Jacka wiano W kapitałach; wiesz aśćka, że ma kapitały, I z łaski jego mam też fundusz prawie cały: Ma więc prawo rozrządzać… aśćka pomyśl o tem, Żeby się to zrobiło najmniejszym kłopotem. Trzeba ich z sobą poznać. Prawda, bardzo młodzi, Szczególnie Zosia mała, lecz to nic nie szkodzi. Czas by już Zośkę wreszcie wydobyć z zamknięcia. Bo wszakci to już pono wyrasta z dziecięcia».
Jenerał wpół śmiejąc się, a na wpół wzruszony: «Kolego — rzekł — jeżeli ustąpisz mnie żony I dziecka, to zostaniesz przez resztę żywota Bardzo samotny, stary, wdowiec i sierota! Powiedz, czym ci ten drogi dar mam wynagrodzić I czym twoje sieroctwo i wdowstwo osłodzić?» «Czy ja Cybulski? — rzecze na to Klucznik z żalem — Co żonę przegrał, grając w mariasza z Moskalem, Jak o tym pieśń powiada. Ja mam dosyć na tem, Że mój Scyzoryk jeszcze zabłyśnie przed światem W takim ręku! Niech tylko jenerał pamięta, Aby tasiemka była długa, rozciągnięta, Bo to długie; a zawsze od lewego ucha Ciąć oburącz, to przetniesz od głowy do brzucha».
Biegał po całym domu i szukał komnaty, Gdzie mieszkał dzieckiem będąc, przed dziesięciu laty. Wchodzi, cofnął się, toczył zdumione źrenice Po ścianach: w tej komnacie mieszkanie kobiéce! Któż by tu mieszkał? Stary stryj nie był żonaty; A ciotka w Petersburgu mieszkała przed laty. To nie był ochmistrzyni pokój? Fortepiano? Na nim nuty i książki; wszystko porzucano Niedbale i bezładnie: nieporządek miły! Niestare były rączki, co je tak rzuciły. Tuż i sukienka biała, świeżo z kołka zdjęta Do ubrania, na krzesła poręczu rozpięta; A na oknach donice z pachnącymi ziołki, Geranium, lewkonija, astry i fijołki. Podróżny stanął w jednym z okien — nowe dziwo: W sadzie, na brzegu niegdyś zarosłym pokrzywą, Był maleńki ogródek ścieżkami porznięty, Pełen bukietów trawy angielskiej i mięty. Drewniany, drobny, w cyfrę powiązany płotek Połyskał się wstążkami jaskrawych stokrotek; Grządki, widać, że były świeżo polewane, Tuż stało wody pełne naczynie blaszane, Ale nigdzie nie widać było ogrodniczki; Tylko co wyszła: jeszcze kołyszą się drzwiczki Świeżo trącone, blisko drzwi ślad widać nóżki Na piasku, bez trzewika była i pończoszki; Na piasku drobnym, suchym, białym na kształt śniegu, Ślad wyraźny, lecz lekki, odgadniesz, że w biegu Chybkim był zostawiony nóżkami drobnemi Od kogoś, co zaledwie dotykał się ziemi.
Tak myśląc, po alkowie śmiało i wesoło Przeszła się kilka razy. Znów spuściła czoło.
Tadeusz z Telimeną, pomiędzy izbami Stojąc we drzwiach na progu, rozmawiali sami. Niewielki oddzielał ich od słuchaczów przedział, Więc szeptali. Tadeusz teraz się dowiedział: Że ciocia Telimena jest bogata pani, Że nie są kanonicznie z sobą powiązani Zbyt bliskim pokrewieństwem; i nawet niepewno, Czy ciocia Telimena jest synowca krewną, Choć ją stryj zowie siostrą, bo wspólni rodzice Tak ich kiedyś nazwali mimo lat różnicę; Że potem ona żyjąc w stolicy czas długi Wyrządziła niezmierne Sędziemu usługi; Stąd ją Sędzia szanował bardzo i przed światem Lubił, może z próżności, nazywać się bratem, Czego mu Telimena przez przyjaźń nie wzbrania. Ulżyły Tadeusza sercu te wyznania. Wiele też innych rzeczy sobie oświadczyli; A wszystko to się stało w jednej krótkiej chwili.
Za czym wielkie powstały w całej karczmie szmery. Ksiądz bernardyn uciekł się do swej tabakiery; W kolej częstował mówców. Gwar zaraz ucichnął; Każdy zażył przez grzeczność i kilkakroć kichnął. Bernardyn, korzystając z przerwy, mówił daléj: «Oj, wielcy ludzie od tej tabaki kichali! Czy uwierzycie państwo, że z tej tabakiery, Pan jenerał Dąbrowski zażył razy cztery?» «Dąbrowski?» — zawołali. «Tak, tak, on, jenerał. Byłem w obozie, gdy on Gdańsk Niemcom odbierał; Miał coś pisać; bojąc się, ażeby nie zasnął, Zażył, kichnął, dwakroć mię po ramieniu klasnął: »Księże Robaku — mówił — księże bernardynie, Obaczymy się w Litwie może nim rok minie; Powiedz Litwinom, niech mnie czekają z tabaką Częstochowską, nie biorę innej tylko taką».
O, gdybym kiedyś dożył tej pociechy, Żeby te księgi zbłądziły pod strzechy; Żeby wieśniaczki kręcąc kołowrotki, Gdy odśpiewają ulubione zwrotki O tej dziewczynie, co tak grać lubiła, Że przy skrzypeczkach gąski pogubiła, O tej sierocie, co piękna jak zorze, Zaganiać ptastwo szła w wieczornej porze: Gdyby też wzięły wieśniaczki do ręki Te księgi proste jako ich piosenki!…
Emigracja. Jacek.
Konewka dotąd małe dał męstwa dowody. Choć najpierwszy ze szlachty uwolniony z kłody, Choć zaraz znalazł w wozie swą miłą konewkę, Swój szturmak faworytny i z nim kul sakiewkę: Nie chciał bić się; powiadał, że sobie nie ufa Na czczo. Szedł więc, gdzie stała spirytusu kufa: Ręką jak łyżką strumień do ust sobie chylił. Dopiero, gdy się dobrze rozgrzał i posilił, Poprawił czapkę, z kolan wziął do rąk konewkę, Zmacał sztenflem naboju, podsypał panewkę, I spojrzał na plac boju. Widzi, że błyszcząca Fala bagnetów szlachtę bije i roztrąca: Przeciw tej fali płynie; schyla się do ziemi I nurkuje pomiędzy trawami gęstemi, Środkiem dziedzińca; aż tam, gdzie rosła pokrzywa, Zasadza się, a Saka gestami przyzywa.
Było cymbalistów wielu, Ale żaden z nich nie śmiał zagrać przy Jankielu (Jankiel przez całą zimę nie wiedzieć gdzie bawił, Teraz się nagle z głównym sztabem wojska zjawił); Wiedzą wszyscy, że mu nikt na tym instrumencie Nie wyrówna w biegłości, w guście i talencie. Proszą, ażeby zagrał, podają cymbały; Żyd wzbrania się, powiada, że ręce zgrubiały, Odwykł od grania, nie śmie i panów się wstydzi; Kłaniając się umyka. Gdy to Zosia widzi, Podbiega i na białej podaje mu dłoni Drążki, którymi zwykle mistrz we struny dzwoni; Drugą rączką po siwej brodzie starca głaska I dygając: «Jankielu — mówi — jeśli łaska! Wszak to me zaręczyny: zagrajże Jankielu! Wszak nie raz przyrzekałeś grać na mym weselu?»
Stary Maciek, do ręcznych zapasów niezdolny, Rejterował się, czyniąc przed sobą plac wolny Na prawo i na lewo. Tu, końcem szablicy Uciera bagnet z rury jako knot ze świécy; Tam, machnąwszy na odlew, ścina albo kole: I tak ostróżny Maciek ustępuje w pole.
«Zofio! muszę ciebie w bardzo ważnej rzeczy Radzić się; już pytałem stryja, on nie przeczy. Wiesz, iż znaczna część wiosek które mam posiadać, Wedle prawa na ciebie powinna by spadać. Ci chłopi są nie moi, lecz twoi poddani: Nie śmiałbym ich urządzić bez woli ich pani. Teraz, kiedy już mamy Ojczyznę kochaną: Czyliż wieśniacy zyszczą z tą szczęśliwą zmianą Tyle tylko, że pana innego dostaną? Prawda, że byli dotąd rządzeni łaskawie: Lecz po mej śmierci, Bóg wie, komu ich zostawię. Jestem żołnierz, jesteśmy śmiertelni oboje, Jestem człowiek, sam własnych kaprysów się boję: Bezpieczniej zrobię, kiedy władzy się wyrzekę, I oddam los włościanów pod prawa opiekę. Sami wolni, uczyńmy i włościan wolnemi, Oddajmy im w dziedzictwo posiadanie ziemi, Na której się zrodzili, którą krwawą pracą Zdobyli, z której wszystkich żywią i bogacą. Lecz muszę ciebie ostrzec, że tych ziem nadanie Zmniejszy nasz dochód, w miernym musimy żyć stanie. Ja przywykłem do życia oszczędnego z młodu; Lecz ty Zofio, jesteś z wysokiego rodu, W stolicy przepędziłaś twoje młode lata, Czyż zgodzisz się żyć na wsi, z daleka od świata, Jak ziemianka?»
W ludziach straty nie było. Ale wszystkie ławy Miały zwichnione nogi; stół także kulawy, Obnażony z obrusa, poległ na talerzach Zlanych winem, jak rycerz na krwawych puklerzach, Między licznymi kurcząt i jendyków ciały, W których piersi widelce świeżo wbite tkwiały.
Weszli w sień. Rzekł Gerwazy: «W tej ogromnej sieni Brukowanej nie znajdziesz pan tyle kamieni, Ile tu pękło beczek wina w dobrych czasach; Szlachta ciągnęła kufy z piwnicy na pasach, Sproszona na sejm albo sejmik powiatowy, Albo na imieniny pańskie, lub na łowy. Podczas uczty na chorze tym kapela stała, I w organ, i w rozliczne instrumenty grała; A gdy wnoszono zdrowie, trąby jak w dniu sądnym Grzmiały z choru; wiwaty szły ciągiem porządnym: Pierwszy wiwat za zdrowie Króla Jegomości, Potem prymasa, potem Królowej Jejmości, Potem szlachty i całej Rzeczypospolitej, A na koniec po piątej szklanicy wypitej, Wnoszono: »Kochajmy się«. Wiwat bez przestanku, Który dniem okrzykniony, brzmiał aż do poranku; A już gotowe stały cugi i podwody, Aby każdego odwieźć do jego gospody».
Szczwacze pogłaskali psy, a Wojski tymczasem Dobył nożyk strzelecki wiszący za pasem, Oderznął skoki i rzekł: «Dziś równą odprawę Wezmą pieski, bo równą pozyskali sławę, Równa ich była rączość, równa była praca; Godzien jest pałac Paca, godzien Pac pałaca, Godni są szczwacze chartów, godne szczwaczów charty. Otóż skończony spór wasz długi i zażarty; Ja, któregoście sędzią zakładu obrali, Wydaję wreszcie wyrok: obaście wygrali. Wracam fanty, niech każdy przy swoim zostanie, A wy podpiszcie zgodę». Na starca wezwanie Szczwacze zwrócili na się rozjaśnione lice I długo rozdzielone złączyli prawice.
Nieboszczyk pan mój, Stolnik, pierwszy pan w powiecie, Bogacz i familiant, miał jedyne dziecię, Córkę piękną jak anioł; więc się zalecało Stolnikównie i szlachty, i paniąt niemało. Między szlachtą był jeden wielki paliwoda, Kłótnik, Jacek Soplica, zwany Wojewoda Przez żart; w istocie wiele znaczył w województwie, Bo rodzinę Sopliców miał jakby w dowództwie, I trzystu ich kreskami rządził wedle woli, Choć sam nic nie posiadał prócz kawałka roli, Szabli i wielkich wąsów od ucha do ucha. Owoż pan Stolnik nieraz wzywał tego zucha, I ugaszczał w pałacu, zwłaszcza w czas sejmików, Popularny dla jego krewnych i stronników. Wąsal tak wzbił się w dumę łaskawym przyjęciem, Że mu się uroiło zostać pańskim zięciem. Do zamku nieproszony coraz częściej jeździł, W końcu u nas jak w swoim domu się zagnieździł. I już miał się oświadczać: lecz pomiarkowano, I czarną mu polewkę do stołu podano. Podobno Stolnikównie wpadł Soplica w oko, Ale przed rodzicami taiła głęboko.
Kłótnia
Tekst opracowany na podstawie: Adam Mickiewicz, Pisma Adama Mickiewicza, Wydanie zupełne, Tom V, Paryż 1860
«Widzi aśćka, od czasu jak tu u nas gości Tadeuszek, niemało mam niespokojności. Jestem bezdzietny, stary; ten dobry chłopczyna, Wszak to moja na świecie pociecha jedyna, Przyszły dziedzic fortunki mojej. Z łaski nieba, Zostawię mu kęs niezły szlacheckiego chleba; Już mu też czas obmyśleć los, postanowienie; Ale zważaj no, aśćka, moje utrapienie! Wiesz, że pan Jacek, brat mój, Tadeusza ociec, Dziwny człowiek, zamiarów jego trudno dociec, Nie chce wracać do kraju, Bóg wie gdzie się kryje, Nawet nie chce synowi oznajmić, że żyje, A ciągle nim zarządza. Naprzód w legijony Chciał go posyłać; byłem okropnie zmartwiony. Potem zgodził się przecie, by w domu pozostał I żeby się ożenił. Jużbyć żony dostał; Partyję upatrzyłem. Nikt z obywateli Nie wyrówna z imienia ani z parenteli Podkomorzemu; jego starsza córka Anna Jest na wydaniu, piękna i posażna panna; Chciałem zagaić». Na to Telimena zbladła, Złożyła książkę, wstała nieco i usiadła.
Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska
Wjazd tłumny, dziwny. Przodem, niby laufer, bieży Ogromny czarny baran, a łeb mu się jeży Czterema rogami, z których dwa jako kabłąki Kręcą się koło uszu, ubrane we dzwonki, A dwa od czoła na bok wysuwając końce, Wstrząsają kulki krągłe, mosiężne, brzęczące. Za baranem szły woły, trzoda owiec, kozy, Za bydłem cztery ciężko pakowane wozy.
Zaledwie usłyszeli nowinę poddani, Skoczyli do panicza, padli do nóg pani, «Zdrowie państwu naszemu»! ze łzami krzyknęli; Tadeusz krzyknął: «Zdrowie spółobywateli, Wolnych, równych — Polaków!» — «Wnoszę ludu zdrowie!» Rzekł Dąbrowski; lud krzyknął «Niech żyją wodzowie! Wiwat wojsko, wiwat lud, wiwat wszystkie stany!» Tysiącem głosów, zdrowia grzmiały na przemiany.
Wpadł w rozpacz i nie widział innego sposobu, Chyba ucieczkę prędką; gdzie? chyba do grobu!
Już tylko ośmiu jegrów z sierżantem na czele Bronią się; bieży Klucznik, oni stoją śmiele, Dziewięć rur wymierzyli prosto w łeb Klucznika; On leci na strzał, kręcąc ostrze Scyzoryka. Widzi to ksiądz: zabiega Klucznikowi drogę, Sam pada i podbija Gerwazemu nogę: Upadli, właśnie kiedy pluton ognia dawał. Ledwie ołów prześwisnął, już Gerwazy wstawał, Już wskoczył w dym, dwóm jegrom zaraz głowy zmiata Uciekają strwożeni; Klucznik goni, płata; Oni biegną dziedzińcem, Gerwazy ich torem; Wpadają we drzwi gumna stojące otworem, I Gerwazy do gumna na ich karkach wjechał, Zniknął w ciemności, ale bitwy nie zaniechał: Bo przeze drzwi jęk słychać, wrzask i gęste razy. Wkrótce ucichło wszystko. Wyszedł sam Gerwazy Z mieczem krwawym.
«Telimeno — Tadeusz rzekł — dalbóg nietwarde Mam serce ani ciebie unikam przez wzgardę; Ale uważ no sama, wszak nas widzą, śledzą, Czyż można tak otwarcie? cóż ludzie powiedzą? Wszak to nieprzyzwoicie, to dalbóg jest grzechem». «Grzechem! — odpowiedziała mu z gorzkim uśmiechem — Niewiniątko! baranek! Ja, będąc kobiétą, Jeśli z miłości nie dbam, choćby mnie odkryto, Choćby mnie osławiono; a ty, ty mężczyzna? Cóż szkodzi z was któremu, chociaż się i przyzna, Że ma romans z dziesięciu razem kochankami? Mów prawdę: chcesz mnie rzucić?» Zalała się łzami. «Telimeno, cóż by świat mówił o człowieku — Rzekł Tadeusz — który by teraz, w moim wieku, Zdrów, żył na wsi, kochał się: kiedy tyle młodzi, Tylu żonatych od żon, od dzieci uchodzi Za granicę, pod znaki narodowe bieży? Choćbym chciał zostać, czy to ode mnie zależy? Ojciec mnie testamentem kazał, abym służył W wojsku polskim, teraz stryj ten rozkaz powtórzył: Jutro jadę, zrobiłem już postanowienie, I dalbóg, Telimeno, już go nie odmienię». «Ja — rzekła Telimena — nie chcę ci zagradzać Drogi do sławy, szczęściu twojemu przeszkadzać! Jesteś mężczyzną, znajdziesz kochankę godniejszą Serca twojego, znajdziesz bogatszą, piękniejszą! Tylko dla mej pociechy, niech wiem przed rozstaniem, Że twoja skłonność była prawdziwym kochaniem, Że to nie był żart tylko, nie rozpusta płocha, Lecz miłość; niech wiem, że mnie mój Tadeusz kocha! Niech słowo »kocham« jeszcze raz z ust twych usłyszę, Niech je w sercu wyryję i w myśli zapiszę. Przebaczę łacniej, chociaż przestaniesz mnie kochać, Pomnąc jakoś mnie kochał!» I zaczęła szlochać.