text
stringlengths
5
3.88k
Zaś Asesor i Rejent, prócz wspólnych niechęci, Świeżą hańbę swych chartów mieli na pamięci. W oczach im stoi niecny kot: skoki wyciąga, I omykiem spod gaju kiwając urąga, I tym omykiem ćwiczy po sercach jak biczem… Siedzieli z pochylonym ku misie obliczem. Asesor nowe jeszcze miał powody żalów, Patrząc na Telimenę i na swych rywalów.
Hrabia lubił widoki niezwykłe i nowe, Zwał je romansowymi; mawiał, że ma głowę Romansową: w istocie był wielkim dziwakiem. Nieraz, pędząc za lisem albo za szarakiem, Nagle stawał i w niebo poglądał żałośnie, Jak kot, gdy ujrzy wróble na wysokiej sośnie; Często bez psa, bez strzelby, błąkał się po gaju Jak rekrut zbiegły; często siadał przy ruczaju Nieruchomy, schyliwszy głowę nad potokiem, Jak czapla wszystkie ryby chcąca pozrzeć okiem: Takie były Hrabiego dziwne obyczaje. Wszyscy mówili, że mu czegoś nie dostaje; Szanowano go przecież, bo pan z prapradziadów, Bogacz, dobry dla chłopów, ludzki dla sąsiadów, Nawet dla Żydów.
«Zofijo, musisz to mnie koniecznie powiedzieć, Nim zamienim pierścionki, muszę o tym wiedzieć. I cóż, że przeszłej zimy byłaś już gotowa Dać słowo mnie? Ja wtenczas nie przyjąłem słowa: Bo i cóż mnie po takim wymuszonym słowie? Wtenczas bawiłem bardzo krótko w Soplicowie; Nie byłem taki próżny, ażebym się łudził, Żem jednym mym spojrzeniem miłość w tobie wzbudził; Ja nie fanfaron, chciałem mą własną zasługą Zyskać twe względy, choćby przyszło czekać długo. Teraz jesteś łaskawa twe słowo powtórzyć: Czymże na tyle łaski umiałem zasłużyć? Może mnie bierzesz, Zosiu, nie tak z przywiązania, Tylko że stryj i ciotka do tego cię skłania? Ale małżeństwo, Zosiu, jest rzecz wielkiej wagi! Radź się serca własnego; niczyjej powagi Tu nie słuchaj, ni stryja gróźb, ni namów cioci. Jeśli nie czujesz dla mnie nic oprócz dobroci, Możem te zaręczyny czas jakiś odwlekać; Więzić twej woli nie chcę; będziem, Zosiu, czekać. Nic nas nie nagli, zwłaszcza że wczora wieczorem Dano mi rozkaz zostać w Litwie instruktorem W pułku tutejszym, nim się z mych ran nie wyleczę. I cóż kochana Zosiu?»
Nie w smak Podkomorzemu poszła Maćka mowa, Młodzież zaczęła szemrać; Sędzia przerwał swary, Głosząc przybycie trzeciej narzeczonej pary.
Tymczasem koło kłodek lewe szlachty skrzydło Już jest bliskie zwycięstwa. Tam walczył Kropidło Widny z dala, tam Brzytwa wił się śród Moskali: Ten ich w pół ciała rzeza, tamten w głowy wali. Jako machina, którą niemieccy majstrowie Wymyślili i która młockarnią się zowie, A jest razem sieczkarnią, ma cepy i noże, Razem i słomę kraje, i wybija zboże: Tak pracują Kropiciel i Brzytwa pospołu, Mordując nieprzyjaciół, ten z góry, ten z dołu.
«O ty — rzekł — jakimkolwiek uczczę cię imieniem, Bóstwem jesteś czy nimfą, duchem czy widzeniem! Mów: własna li cię wola na ziemię sprowadza, Obca li więzi ciebie na padole władza? Ach, domyślam się, — pewnie wzgardzony miłośnik, Jaki pan możny, albo opiekun zazdrośnik, W tym cię parku zamkowym jak zaklętą strzeże! Godna, by o cię bronią walczyli rycerze, Byś została romansów heroiną smutnych! Odkryj mi, piękna, tajnie twych losów okrutnych! Znajdziesz wybawiciela. Odtąd twym skinieniem, Jak rządzisz sercem moim, tak rządź mym ramieniem». Wyciągnął ramię.
Wyszła msza. Nie obejmie świątynia maleńka Całego zgromadzenia: lud na trawie klęka; Patrząc we drzwi kaplicy, odkrywają głowy. Włos litewskiego ludu, biały albo płowy, Pozłacał się jako łan dojrzałego żyta; Gdzieniegdzie kraśna główka dziewicza wykwita, Ubrana w świeże kwiaty albo w pawie oczy I wstęgi rozplecione, ozdoby warkoczy, Śród głów męskich jak w zbożu bławat i kąkole. Klęczący różnobarwny tłum okrywa pole, A na głos dzwonka, niby na wiatru powianie, Chylą się wszystkie głowy jak kłosy na łanie.
Pan Tadeusz czyli ostatni zajazd na Litwie
Co potem dokazywał, jakie klęski szerzył, Daremnie śpiewać: nikt by muzie nie uwierzył; Jak nie wierzono w Wilnie ubogiej kobiécie, Która stojąc na świętej Ostrej Bramy szczycie, Widziała, jako Dejów, moskiewski jenerał, Wchodząc z pułkiem kozaków, już bramę otwierał, I jak jeden mieszczanin, zwany Czarnobacki, Zabił Dejowa i zniósł cały pułk kozacki.
Nie myślił wcale Wojski przymawiać nikomu, Ani uważał, co tam szepczą po kryjomu; Rad bardzo, że mógł damy i młodzież rozśmieszyć, Zwrócił się ku myśliwcom, chcąc i tych pocieszyć; I zaczął, nalewając sobie kielich wina:
«Filut — zawołał Chrzciciel — oj, i ja go kropnę Za swoje. Mój syn, było to dziecko roztropne, Teraz tak zgłupiał, że go nazywają Sakiem; A z przyczyny Sędziego został głupcem takim. Mówiłem: po co tobie leźć do Soplicowa? Jeżeli cię tam złowię, niech cię Bóg uchowa! On znowu smyk do Zosi, dybie przez konopie: Złowiłem go, a zatem za uszy i kropię; A on beczy i beczy jak maleńkie chłopię: »Ojcze, choć zabij, muszę tam iść«, a wciąż szlocha — »Co tobie?« a on mówi, że tę Zosię kocha! Chciałby popatrzyć na nią! Żal mi nieboraka, Mówię Sędziemu: »Sędzio, daj Zosię dla Saka!« On mówi: »Jeszcze mała, czekaj ze trzy lata, Jak sama zechce«. Łotr! łże, już ją komuś swata: Słyszałem. Już ja się tam na wesele wkręcę; Ja im łoże małżeńskie kropidłem poświęcę».
Hrabia, kiwnąwszy głową, rzekł poważnym tonem: «Tak to na świecie wszystko los zwykł kończyć dzwonem!… Rachunki myśli wielkiej, plany wyobraźni, Zabawki niewinności, uciechy przyjaźni, Wylania się serc czułych: gdy spiż z dala ryknie, Wszystko miesza się, zrywa, mąci się i niknie!» Tu, obróciwszy czuły wzrok ku Telimenie, «Cóż zostaje?» A ona mu rzekła: «Wspomnienie!» I chcąc Hrabiego nieco ułagodzić smutek, Podała mu urwany kwiatek niezabudek. Hrabia go ucałował i na pierś przyszpilał; Tadeusz z drugiej strony krzak ziela rozchylał, Widząc, że się ku niemu tym zielem przewija Coś białego: była to rączka jak lilija; Pochwycił ją, całował i usty po cichu Utonął w niej jak pszczoła w liliji kielichu. Uczuł na ustach zimno; znalazł klucz i biały Papier w trąbkę zwiniony; był to listek mały. Porwał, schował w kieszenie; nie wie, co klucz znaczy, Lecz mu to owa biała kartka wytłumaczy.
«Wiwat Hrabia! — krzyknęli — z nim żyć i umierać!» Szlachta zaczęła z chaty przez okna wyzierać, I za Klucznikiem coraz ku drzwiom się napierać. Klucznik wyszedł, a za nim tłum przeze drzwi runął, Maciek resztę wypędził, drzwi zamknął, zasunął, I przez okno wyjrzawszy, raz jeszcze rzekł: «Głupi!»
Soplicy Horeszkowie odmówili dziewkę! Że mnie, Jackowi, czarną podano polewkę!
Tak zadumany ledwie zrobił kroków parę, Gdy mu coś drogę zaszło; spojrzał: widzi marę, Całą w bieliźnie, długą, wysmukłą i cienką. Suwała się ku niemu z wyciągniętą ręką, Od której odbijał się drżący blask miesięczny, I przystąpiwszy, cicho jęknęła: «Niewdzięczny! Szukałeś wzroku mego, teraz go unikasz; Szukałeś rozmów ze mną, dziś uszy zamykasz, Jakby w słowach, we wzroku mym była trucizna! Dobrze mi tak, wiedziałam, kto jesteś: mężczyzna! Nie znając kokieterii, nie chciałam cię dręczyć, Uszczęśliwiłam; takżeś umiał mnie zawdzięczyć! Tryumf nad miękkim sercem serce twe zatwardził; Żeś je zdobył zbyt łacno, zbyt prędkoś nim wzgardził! Dobrze mi tak! Lecz straszną nauczona probą, Wierz mi, iż więcej niż ty gardzę sama sobą!»
Gdy się tak Rejent bawi ze swą narzeczoną, Kuchcik stuknął doń w okno: kota spostrzeżono! Kot, wykradłszy się z łozy, prześmignął po łące I wskoczył w sad pomiędzy jarzyny wschodzące; Tam siedzi: wystraszyć go łacno z rozsadniku I uszczuć, postawiwszy charty na przesmyku. Bieży Asesor, ciągnąc za obróż Sokoła; Pośpiesza za nim Rejent i Kusego woła. Wojski obu z chartami przy płocie ustawił, A sam się z placką muszą do sadu wyprawił. Depcąc, świszcząc i klaszcząc, bardzo zwierza trwoży; Szczwacze, trzymając każdy charta na obroży, Ukazują palcami, skąd zając wyruszy, Cmokają z cicha; charty nadstawiły uszy, Wytknęły pyski na wiatr i drżą niecierpliwie, Jak dwie strzały złożone na jednej cięciwie. Wtem Wojski krzyknął: «Wyczha!» Zając smyk zza płotu Na łąkę; charty za nim; i wnet bez obrotu Sokół i Kusy razem spadli na szaraka Ze dwóch stron w jednej chwili, jak dwa skrzydła ptaka, I zęby mu jak szpony zatopili w grzbiecie. Kot jęknął raz, jak nowo narodzone dziecię, Żałośnie! Biegą szczwacze: już leży bez ducha, A charty mu sierść białą targają spod brzucha.
Astronomia Wojskiego — Uwaga Podkomorzego nad kometami — Tajemnicza scena w pokoju Sędziego — Tadeusz, chcąc zręcznie wyplątać się, wpada w wielkie kłopoty — Nowa Dydo — Zajazd — Ostatnia woźnieńska protestacja — Hrabia zdobywa Soplicowo — Szturm i rzeź — Gerwazy piwniczym — Uczta zajazdowa.
Podkomorzy zgadując, na co się zanosi, Zadzwonił w tabakierkę złotą, o głos prosi. «Godzieneś pochwał — rzecze — Hrabio, mój sąsiedzie, Że dbasz o interesa nawet przy obiedzie, Nie tak jak modni wieku twojego panicze, Żyjący bez rachunku. Ja tuszę i życzę Zgodą zakończyć moje sądy podkomorskie. Dotąd jedyna trudność jest o fundum dworskie: Mam już projekt zamiany, fundum wynagrodzić Ziemią, w sposób następny…» Tu zaczął wywodzić Porządnie (jak zwykł zawsze) plan przyszłej zamiany. Już był w połowie rzeczy: gdy ruch niespodziany Wszczął się na końcu stoła. Jedni coś postrzegli, Wskazują palcem; drudzy oczyma tam biegli, Aż wreszcie wszystkie głowy, jak kłosy schylone Wstecznym wiatrem, w przeciwną zwróciły się stronę W kąt.
Gdy się staruszek bawił widokiem biesiady, Nagle króliki znikły w ziemi, a gromady Wróblów na dach uciekły przed gośćmi nowymi, Którzy szli do folwarku krokami prędkiemi. Byli to z plebanii przez szlachty gromadę Posłowie wyprawieni do Maćka po radę. Z dala witając starca niskimi ukłony Rzekli: «Niech będzie Jezus Chrystus pochwalony» «Na wieki wieków, amen» starzec odpowiedział, A gdy się o ważności poselstwa dowiedział, Prosi do chaty. Weszli, zasiadają ławę; Pierwszy z posłów stał w środku i jął zdawać sprawę.
«Słowo majorskie, panno: nie Rosyjaninem Jestem, jeżeli kłamię; chcę być sukinsynem, Jeżeli kłamię: spytaj, a oficerowie Wszyscy poświadczą, cała armija to powie: Że w tej drugiej armiji, w korpusie dziewiątym, W drugiej pieszej dywizji, w pułku pięćdziesiątym Jegerskim, major Płut jest pierwszy mazurzysta. Pódźże panienko! nie bądź taka narowista! Bo ja po oficersku ukarzę panienkę…»
A na to rzekł Asesor, wesół z podarunku: «Ja niegdyś darowane od księcia Sanguszki Stawiłem w zakład moje prześliczne obróżki Jaszczurem wykładane z kolcami ze złota, I utkaną z jedwabiu smycz, której robota Równie droga jak kamień co się na niej świeci. Chciałem sprzęt ten zostawić w dziedzictwie dla dzieci; Dzieci pewnie mieć będę: wiesz, że się dziś żenię; Ale ten sprzęt, Rejencie, proszę uniżenie, Bądź łaskaw przyjąć w zamian za twój rzęd bogaty I na pamiątkę sporu, co długimi laty Toczył się i nareszcie zakończył zaszczytnie Dla nas obu. Niech zgoda między nami kwitnie». Więc wracali do domu oznajmić za stołem, Że się skończył spór między Kusym i Sokołem.
Różne stąd wnioski tworzył stojący przy płocie Ciwun, co przyszedł zdawać sprawę o robocie, I pisarz prowentowy w szeptach z Ekonomem.
Telimena pytała: «Któż panu przeszkadza Kochać i być szczęśliwym!» — «Mych przeznaczeń władza — Rzekł Hrabia — ciemność przeczuć, które ruchem tajnym Rwą się ku stronom obcym, dziełom nadzwyczajnym. Wyznaję, że dziś chciałem na cześć Telimenie U ołtarzów Hymena zapalić płomienie, Ale mi dał zbyt piękny przykład ten młodzieniec, Sam dobrowolnie ślubny swój zrywając wieniec, I biegąc serca swego doświadczać w przeszkodach Zmiennych losów i w krwawych wojennych przygodach. Dziś otwiera się nowa i dla mnie epoka! Brzmiała odgłosem broni mej Birbante-rokka: Oby ten odgłos równie w Polszcze się rozszerzył!» Skończył i dumnie szpady rękojeść uderzył.
«Jak mamę kocham — rzekła — czy to, panie bracie, Jest w tym sens jaki, czy wy Boga w sercu macie? To myślisz Tadeusza zostać dobrodziejem, Jeśli młodego chłopca zrobisz grykosiejem? Świat mu zawiążesz! wierz mi, kląć was kiedyś będzie! Zakopać taki talent w lasach i na grzędzie! Wierz mi, ile poznałam, pojętne to dziecię, Warto, żeby na wielkim przetarło się świecie. Dobrze brat zrobi, gdy go do stolicy wyśle, Na przykład do Warszawy? Lub wie brat, co myślę… Żeby do Peterburka? Ja pewnie tej zimy Pojadę tam dla sprawy; razem ułożymy, Co zrobić z Tadeuszem. Znam tam wiele osób, Mam wpływy: to najlepszy kreacyi sposób. Za mą pomocą, znajdzie wstęp w najpierwsze domy, A kiedy będzie ważnym osobom znajomy, Dostanie urząd, order; wtenczas niech porzuci Służbę, jeżeli zechce, niech do domu wróci, Mając już i znaczenie, i znajomość świata. I cóż brat myśli o tym?» — «Jużci, w młode lata — Rzekł Sędzia — nieźle chłopcu trochę się przewietrzyć, Obejrzeć się na świecie, między ludźmi przetrzéć; Ja za młodu niemało świata objechałem: Byłem w Piotrkowie, w Dubnie, to za trybunałem Jadąc jako palestrant, to własne swe sprawy Forytując, jeździłem nawet do Warszawy. Człek niemało skorzystał! Chciałbym i synowca Wysłać pomiędzy ludzi, prosto jak wędrowca, Jak czeladnika, który terminuje lata, Ażeby nabył trochę znajomości świata. Nie dla rang ni orderów! Proszę uniżenie, Ranga moskiewska, order: cóż to za znaczenie? Któryż to z dawnych panów, ba, nawet dzisiejszych, Między szlachtą w powiecie nieco zamożniejszych, Dba o podobne fraszki? Przecież są w estymie U ludzi; bo szanujem w nich ród, dobre imię, Albo urząd, lecz ziemski, przyznany wyborem Obywatelskim, nie zaś czyimś tam faworem».
ISBN-978-83-288-2495-9
«Oby tylko równie Bóg przebaczyć raczył! — Przerwał Klucznik — jeżeli masz przyjąć wijatyk, Księże Jacku: toć ja nie luter, nie syzmatyk! Kto umierającego smuci, wiem, że grzeszy. Powiem tobie coś, pewnie to ciebie pocieszy. Kiedy nieboszczyk Pan mój upadał zraniony, A ja klęcząc nad jego piersią pochylony I miecz maczając w ranę, zemstę zaprzysiągnął, Pan głowę wstrząsnął, rękę ku bramie wyciągnął W stronę, gdzie stałeś, i krzyż w powietrzu naznaczył; Mówić nie mógł, lecz dał znak, że zbójcy przebaczył. Ja też pojąłem: ale tak się z gniewu wściekłem, Że o tym krzyżu nigdy i słowa nie rzekłem».
«Nic a nic! — Przerwał Konewka — bo to wyrosło z szlachciury, A jak dmie się, phu, phu, phu, jak nos drze do góry! Pamiętacie, prosiłem na córki wesele; Poję, nie chce pić, mówi: »Nie piję tak wiele Jak wy szlachta; wy szlachta ciągniecie jak bąki«. Ot magnat! delikacik z marymonckiej mąki! Nie pił; leliśmy w gardło, krzyczał: »Gwałt się dzieje!« Czekajno, niech no ja mu z Konewki naleję».
Telimena ni wilczych, ni ludzkich nie zbiera. Roztargniona, znudzona, dokoła spoziera, Z głową w górę zadartą. Więc pan Rejent w gniewie Mówił o niej, że grzybów szukała na drzewie; Asesor ją złośliwiej równał do samicy, Która miejsca na gniazdo szuka w okolicy.
Major osłupiał, oczy przetarł, z gniewu blady Zawołał: «Bunt! buntownik!» i dobywszy szpady, Biegł przebić. Wtem ksiądz dostał z rękawa krócicę: «Pal, Tadeuszku! — krzyknął — pal jak w jasną świécę!» Tadeusz wnet pochwycił, wymierzył, wypalił, Chybił, ale Majora zgłuszył i osmalił. Porywa się z gitarą Ryków: «Bunt! bunt!» woła, Wpada na Tadeusza; lecz Wojski zza stoła Machnął ręką na odlew; nóż w powietrzu świsnął Między głowy i pierwej uderzył, niż błysnął; Uderza w dno gitary, na wylot ją wierci, Schylił się na bok Ryków i tak uszedł śmierci, Lecz strwożył się. Krzyknąwszy: «Jegry! bunt! Jej Bogu!» Dobył szpady, broniąc się, zbliżał się do progu.
Przyzba tykała kuchni, której okna stały Otworem i dym jako z pożaru buchały; Aż z kłębów dymu, niby biała gołębica, Mignęła świecąca się kuchmistrza szlafmyca: Wojski przez okno kuchni, ponad starców głowy, Wytknąwszy głowę, milczkiem słuchał ich rozmowy, I podał im nareszcie filiżanki spodek Pełen biszkoktów, mówiąc: «Zakąście wasz miodek. A ja wam też opowiem historią ciekawą Sporu, który miał bitwą zakończyć się krwawą, Gdy polujący w głębi nalibockich lasów, Rejtan wypłatał sztukę książęciu Denassów. Tej sztuki omal własnym nie przypłacił zdrowiem: Jam kłótnię panów zgodził, jak — to wam opowiem». Ale Wojskiego powieść przerwali kucharze, Pytając komu serwis ustawiać rozkaże.
Robak, wsparty na stole, wpół głośno rozprawiał, Tłum szlachty go otaczał i uszy nadstawiał, I nosy ku księdzowskiej chylił tabakierze; Brano z niej, i kichała szlachta jak moździerze.
A na to rzekł z ukłonem Wojski: «Prawda, Jaśnie Wielmożny Podkomorzy: przypominam właśnie, Co mnie mówiono niegdyś małemu dziecięciu, Pamiętam, choć nie miałem wówczas lat dziesięciu, Kiedy widziałem w domu naszym nieboszczyka Sapiehę, pancernego znaku porucznika, Co potem był nadwornym marszałkiem królewskim, Na koniec umarł wielkim kanclerzem litewskim, Miawszy lat sto i dziesięć. Ten, za króla Jana Trzeciego, był pod Wiedniem w chorągwi hetmana Jabłonowskiego. Owóż, ów kanclerz powiadał, Że właśnie kiedy na koń król Jan Trzeci siadał, Gdy nuncyjusz papieski żegnał go na drogę, A poseł austryjacki całował mu nogę, Podając strzemię (poseł zwał się Wilczek hrabia), Król krzyknął: »Patrzcie, co się na niebie wyrabia!« Spojrzą, alić nad głowy suwał się kometa Drogą, jaką ciągnęły wojska Mahometa, Z wschodu na zachód. Potem i ksiądz Bartochowski, Składając panegiryk na tryumf krakowski, Pod godłem Orientis Fulmen, prawił wiele O tym komecie. Także czytam o nim w dziele Pod tytułem Janina, gdzie jest opisana Cała wyprawa króla nieboszczyka Jana I wyryta chorągiew wielka Mahometa, I ów, taki jak dziś go widzimy, kometa».
Ogrodniczka tymczasem powstała w milczeniu, Podniosła jedno dziecię zwisłe na ramieniu, Drugie wzięła za rękę, a kilkoro przodem Zaganiając jak gąski, szła dalej ogrodem.
Zbawienne rady Bartka zwanego Prusak — Głos żołnierski Maćka Chrzciciela — Głos polityczny pana Buchmana — Jankiel radzi ku zgodzie, którą Scyzoryk rozcina — Rzecz Gerwazego, z której okazują się wielkie skutki wymowy sejmowej — Protestacja starego Maćka — Nagłe przybycie posiłków wojennych zrywa naradę — Hejże na Soplicę!
Obiadowano ciszej, niż się zwykle zdarza; Nikt nie gadał, pomimo wezwań gospodarza. Strony biorące udział w wielkiej o psów zwadzie, Myśliły o jutrzejszej walce i zakładzie; Myśl wielka zwykle usta do milczenia zmusza. Telimena, mówiąca wciąż do Tadeusza, Musiała ku Hrabiemu nieraz się odwrócić, Nawet na Asesora nieraz okiem rzucić: Tak ptasznik patrzy w sidło, kędy szczygły zwabia, I razem w pastkę wróblą. Tadeusz i Hrabia, Obadwa radzi z siebie, obadwa szczęśliwi, Obaj pełni nadziei, więc niegadatliwi. Hrabia na kwiatek dumne opuszczał wejrzenie, A Tadeusz ukradkiem spozierał w kieszenie, Czy ów kluczyk nie uciekł? Ręką nawet chwytał I kręcił kartkę, której dotąd nie przeczytał. Sędzia Podkomorzemu węgrzyna, szampana Dolewał, służył pilnie, ściskał za kolana, Ale do rozmawiania z nim nie miał ochoty I widać, że czuł jakieś tajemne kłopoty.
Lecz z największym na niego naciera uporem Stary Gifrejter, co był pułku instruktorem, Wielki mistrz na bagnety. Zebrał się sam w sobie, Skurczył się, a karabin porwał w ręce obie, Prawą u zamka, lewą w pół rury porywa, Kręci się, podskakuje, czasem przysiadywa, Lewą rękę opuszcza, a broń z prawej ręki Suwa naprzód jak żądło z wężowej paszczęki I znowu ją w tył cofa, na kolanie wspiera: I tak kręcąc się, skacząc, na Maćka naciera.
Warto by też pomyślić o Hrabiego losie… Czyby się nie udało podsunąć mu Zosię? Niebogata: lecz za to urodzeniem równa, Z domu senatorskiego, jest dygnitarzówna. Jeżeliby do skutku przyszło ożenienie, Telimena w ich domu miałaby schronienie Na przyszłość; krewna Zosi i Hrabiego swatka, Dla młodego małżeństwa byłaby jak matka.
«Nu, panowie Dobrzyńscy! Ja sobie Żydzisko; Mnie Sędzia ni brat, ni swat; szanuję Sopliców Jak panów bardzo dobrych i moich dziedziców; Szanuję też Dobrzyńskich, Bartków i Maciejów, Jako dobrych sąsiadów, panów dobrodziejów; A mówię tak: jeżeli państwo chcą gwałt zrobić Sędziemu, to bardzo źle. Możecie się pobić, Zabić — a asesory? a sprawnik? a turma? Bo w wiosce u Soplicy jest żołnierzy hurma, Wszystko jegry! Asesor w domu: tylko świśnie, Tak wraz przymaszerują, stoją jak umyślnie. A co będzie? A jeśli czekacie Francuza, To Francuz jest daleko jeszcze, droga duża. Ja Żyd, o wojnach nie wiem, a byłem w Bielicy, I widziałem tam Żydków od samej granicy; Słychać, że Francuz stoi nad rzeką Łososną, A wojna jeśli będzie, to chyba aż wiosną. Nu, mówię tak: czekajcie; wszak dwór Soplicowa Nie budka kramna, co się rozbierze, w wóz schowa I pojedzie: dwór jak stał, do wiosny stać będzie; A pan Sędzia, to nie jest Żydek na arendzie: Nie uciecze, to jego można znaleźć wiosną. A teraz rozejdźcie się, a nie gadać głośno O tym, co było; bo to gadać, to daremno! A czyja łaska panów Szlachty, proszę ze mną. Moja Siora powiła małego Jankielka: Ja dziś traktuję wszystkich, a muzyka wielka! Każę przynieść kozice, basetlę, dwie skrzypiec, A pan Maciek Dobrodziej lubi stary lipiec I nowego mazurka: mam nowe mazurki, A wyuczyłem śpiewać fein moje bachurki».
Gerwazy obejrzał się, łysinę pogładził, Kiwnął niedbale ręką, jak gdyby znać dawał, Że już wszystko załatwił. Lecz Ryków nastawał: «Cóż, czy Płut będzie milczeć, czy słowem zaręczył?» Klucznik zły, że go Ryków pytaniami dręczył, Poważnie palec wielki ku ziemi naginał, A potem machnął ręką, jak gdyby przecinał Dalszą rozmowę i rzekł: «Klnę się Scyzorykiem, Że Płut nie wyda! gadać już nie będzie z nikim!» Potem dłonie opuścił i palcami chrząsnął, Jak gdyby tajemnicę całą z rąk wytrząsnął.
Dziewczyna powiewała podniesioną w ręku Szarą kitką, podobną do piór strusich pęku; Nią zdała się oganiać główki niemowlęce Od złotego motylów deszczu. W drugiej ręce Coś u niej rogatego, złocistego świeci, Zdaje się, że naczynie do karmienia dzieci: Bo je zbliżała dzieciom do ust po kolei; Miało zaś kształt złotego rogu Amaltei.
Był gaj z rzadka zarosły, wysłany murawą. Po jej kobiercach, na wskroś białych pniów brzozowych, Pod namiotem obwisłych gałęzi majowych, Snuło się mnóstwo kształtów, których dziwne ruchy, Niby tańce, i dziwny ubiór: istne duchy Błądzące po księżycu. Tamci w czarnych, ciasnych, Ci w długich, rozpuszczonych szatach jak śnieg jasnych; Tamten pod kapeluszem jak obręcz szerokim, Ten z gołą głową; inni jak gdyby obłokiem Obwiani, idąc, na wiatr puszczają zasłony, Ciągnące się za głową, jak komet ogony. Każdy w innej postawie: ten przyrósł do ziemi, Tylko oczyma kręci na dół spuszczonemi; Ów, patrząc wprost przed siebie, niby senny kroczy, Jak po linie, ni w prawo, ni w lewo nie zboczy; Wszyscy zaś ciągle w różne schylają się strony Aż do ziemi, jak gdyby wybijać pokłony. Jeżeli się przybliżą albo się spotkają, Ani mówią do siebie, ani się witają, Głęboko zadumani, w sobie pogrążeni. Hrabia widział w nich obraz elizejskich cieni, Które, chociaż boleściom, troskom niedostępne, Błąkają się spokojne, ciche, lecz posępne.
Przecież nieraz nowina niby kamień z nieba Spadała w Litwę. Nieraz dziad żebrzący chleba, Bez ręki lub bez nogi, przyjąwszy jałmużnę, Stanął i oczy wkoło obracał ostróżne. Gdy nie widział we dworze rosyjskich żołnierzy Ani jarmułek, ani czerwonych kołnierzy, Wtenczas kim był, wyznawał: był legijonistą, Przynosi kości stare na ziemię ojczystą, Której już bronić nie mógł… Jak go wtenczas cała Rodzina pańska, jak go czeladka ściskała, Zanosząc się od płaczu! On za stołem siadał I dziwniejsze od baśni historyje gadał. On opowiadał, jako jenerał Dąbrowski, Z ziemi włoskiej stara się przyciągnąć do Polski, Jak on rodaków zbiera na lombardzkim polu; Jak Kniaziewicz rozkazy daje z Kapitolu I zwycięzca, wydartych potomkom cezarów Rzucił w oczy Francuzów sto krwawych sztandarów, Jak Jabłonowski zabiegł, aż kędy pieprz rośnie, Gdzie się cukier wytapia i gdzie w wiecznej wiośnie Pachnące kwitną lasy; z legiją Dunaju Tam wódz Murzyny gromi, a wzdycha do kraju.
Zosia przez okno z krzykiem do alkowy wpadła, I na kolanach ciotki zadyszana siadła; Telimena, całując i głaszcząc pod brodę, Z radością zważa dziecka żywość i urodę (Bo prawdziwie kochała swą wychowanicę). Ale znowu poważnie nastroiła lice, Wstała i przechodząc się wszerz i wzdłuż alkowy, Dzierżąc palec przy ustach, tymi rzekła słowy:
O tymże dumać na paryskim bruku, Przynosząc z miasta uszy pełne stuku, Przeklęstw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów, Zapóźnych żalów, potępieńczych swarów?…
Za przykładem niebieskim, wszystko się spóźniło Na ziemi. Bydło późno na paszę ruszyło I zdybało zające przy późnym śniadaniu. One zwykły do gajów wracać o świtaniu; Dziś, okryte tumanem, te mokrzycę chrupią, Te jamki w roli kopiąc, parami się kupią, I na wolnym powietrzu myślą użyć wczasu; Ale przed bydłem muszą powracać do lasu.
Biedne psy, ogłupiałe, biegały pod gajem, Zdawały się naradzać, oskarżać nawzajem. Wreszcie wracają, z wolna skacząc przez zagony, Spuściły uszy, tulą do brzucha ogony I przybiegłszy, ze wstydu nie śmieją wznieść oczu, I zamiast iść do panów, stały na uboczu.
Księga czwarta
Niestety! Czuł Tadeusz, jak jest niepotrzebnie Rzecz piękną nazbyt ściśle zważać; jak haniebnie, Być szpiegiem swej kochanki; nawet jak szkaradnie, Odmieniać smak i serce — lecz któż sercem władnie? Darmo chce brak miłości zastąpić sumnieniem, Chłód duszy ogrzać znowu jej wzroku promieniem: Już ten wzrok, jako księżyc światły a bez ciepła, Błyskał po wierzchu duszy, która do dna krzepła. Takie robiąc sam w sobie wyrzuty i skargi, Pochylił w talerz głowę, milczał i gryzł wargi.
Bo już bocian przyleciał do rodzinnej sosny I rozpiął skrzydła białe, wczesny sztandar wiosny; A za nim, krzykliwymi nadciągnąwszy pułki, Gromadziły się ponad wodami jaskółki I z ziemi zmarzłej brały błoto na swe domki. W wieczór słychać w zaroślach szept ciągnącej słomki I stada dzikich gęsi szumią ponad lasem, I znużone na popas spadają z hałasem, A w głębi ciemnej nieba, wciąż jęczą żurawie. Słysząc to, nocni stróże pytają w obawie, Skąd w królestwie skrzydlatym tyle zamieszania, Jaka burza te ptaki tak wcześnie wygania?
Nim Wojski zaczął mówić, Gerwazy spór zgodził. On niedźwiedzia z uwagą dokoła obchodził, Nareszcie dobył tasak, rozciął pysk na dwoje I w tylcu głowy, mózgu rozkroiwszy słoje, Znalazł kulę, wydobył, suknią ochędożył, Przymierzył do ładunku, do flinty przyłożył, A potem dłoń podnosząc i kulę na dłoni: «Panowie — rzekł — ta kula nie jest z waszej broni, Ona z tej Horeszkowskiej wyszła jednorurki (Tu podniósł flintę starą, obwiązaną w sznurki), Lecz nie ja wystrzeliłem. O, trzeba tam było Odwagi; straszno wspomnieć, w oczach mi się ćmiło! Bo prosto biegli ku mnie oba paniczowie, A niedźwiedź z tyłu już, już na Hrabiego głowie, Ostatniego z Horeszków!… chociaż po kądzieli. »Jezus Maria!« krzyknąłem i Pańscy anieli Zesłali mi na pomoc księdza bernardyna. On nas wszystkich zawstydził; oj, dzielny księżyna! Gdym drżał, gdym się do cyngla dotknąć nie ośmielił, On mi z rąk flintę wyrwał, wycelił, wystrzelił: Między dwie głowy strzelić! sto kroków! nie chybić! I w sam środek paszczęki! tak mu zęby wybić! Panowie! długo żyję: jednego widziałem Człowieka, co mógł takim popisać się strzałem. Ów głośny niegdyś u nas z tylu pojedynków, Ów, co korki kobietom wystrzelał z patynków, Ów łotr nad łotry, sławny w czasy wiekopomne, Ów Jacek, vulgo Wąsal — nazwiska nie wspomnę… Ale mu nie czas teraz dojeżdżać niedźwiedzi; Pewnie po same wąsy hultaj w piekle siedzi. Chwała księdzu! dwom ludziom on życie ocalił — Może i trzem: Gerwazy nie będzie się chwalił, Ale gdyby ostatnie z krwi Horeszków dziecię Wpadło w bestyi paszczę, nie byłbym na świecie, I moje by tam stare pogryzł niedźwiedź kości; Pójdź, księże, wypijemy zdrowie jegomości».
Zadął znowu. Myśliłbyś, że róg kształty zmieniał I że w ustach Wojskiego to grubiał, to cieniał, Udając głosy zwierząt: to raz w wilczą szyję Przeciągając się, długo, przeraźliwie wyje; Znowu jakby w niedźwiedzie rozwarłszy się gardło, Ryknął; potem beczenie żubra wiatr rozdarło.
Tymczasem Gerwazy, Wystawiony na stołków i butelek razy, Już zachwiał się, już czeladź zakasawszy pięście Rzucała się nań zewsząd hurmem: gdy na szczęście Zosia, widząc szturm, skoczy, i litością zdjęta Zasłania starca, na krzyż rozpiąwszy rączęta. Wstrzymali się; Gerwazy z wolna ustępował, Zniknął z oczu, szukano, gdzie się pod stół schował: Gdy nagle, z drugiej strony, wyszedł jak spod ziemi, Podniósłszy w górę ławę ramiony silnemi, Okręcił się jak wiatrak, oczyścił pół sieni, Wziął Hrabię; i tak oba, ławą zasłonieni, Cofali się ku drzwiczkom; już dochodzą progów: Gerwazy stanął, jeszcze raz spojrzał na wrogów. Dumał chwilę, niepewny, czy cofać się zbrojnie, Czyli z nowym orężem szukać szczęścia w wojnie: Obrał drugie. Już ławę jak taran murowy W tył dźwignął dla zamachu; już ugiąwszy głowy, Z wypiętą na przód piersią, z podniesioną nogą, Miał wpaść… ujrzał Wojskiego, uczuł w sercu trwogę.
Sędzia, wąs kręcąc, z gniewem na chłopca spozierał: «To waść tak szczery? takeś mi serce otwierał? Naprzód ów pojedynek, potem znowu miłość I ten wyjazd; oj, jest tu w tym jakaś zawiłość. Już mnie gadano, jużem kroki waści badał! Asan bałamut i trzpiot, asan kłamstwa gadał! A gdzież to asan chodził onegdaj wieczorem, Czego asan jak wyżeł tropił pode dworem? O Tadeuszku! jeśli może asan Zosię Zbałamucił i teraz uciekasz, młokosie, To się waści nie uda! Lubisz czy nie lubisz, Zapowiadam asanu, że Zosię poślubisz; A nie, to bizun — jutro staniesz na kobiercu! I gada mnie o czuciach! o niezmiennym sercu! Łgarz jesteś! pfe! Ja z waści, panie Tadeuszu, Zrobię śledztwo, ja waści jeszcze natrę uszu! Dziś dość miałem kłopotów, aż mnie głowa boli; Ten mi jeszcze spokojnie zasnąć nie dozwoli! Idź mi waść spać!» To mówiąc, drzwi na wściąż otwierał I zawołał Woźnego, żeby go rozbierał.
Rzekł, nasuwał kapelusz, odwracał się bokiem, Chcąc iść; lecz go wstrzymała Telimena okiem I twarzą, jak Meduzy głową. Musiał zostać Mimowolnie; poglądał z trwogą na jej postać: Stała blada, bez ruchu, bez tchu i bez życia; Aż wyciągając rękę jak miecz do przebicia, Z palcem zmierzonym prosto w Tadeusza oczy: «Tego chciałam! — krzyknęła — ha, języku smoczy! Serce jaszczurcze! To nic, żem tobą zajęta Wzgardziła Asesora, Hrabię i Rejenta, Żeś mnie uwiodł i teraz porzucił sierotę, To nic! Jesteś mężczyzną, znam waszą niecnotę, Wiem, że jak inni, tak ty mógłbyś wiarę złamać, Lecz nie wiedziałam, że tak podle umiesz kłamać! Słuchałam pode drzwiami stryja! Więc to dziecko, Zosia, wpadła ci w oko i na nią zdradziecko Dybiesz? Zaledwieś jedną nieszczęsną oszukał, A jużeś pod jej okiem nowych ofiar szukał! Uciekaj, lecz cię moje dosięgną przekleństwa — Lub zostań, wydam światu twoje bezeceństwa; Twe sztuki już nie zwiodą innych, jak mnie zwiodły! Precz! gardzę tobą! jesteś kłamca, człowiek podły!»
Zaczęli więc rozmowę o niebios błękitach, Morskich szumach i wiatrach wonnych, i skał szczytach, Mieszając tu i ówdzie, podróżnych zwyczajem, Śmiech i urąganie się nad ojczystym krajem.
«Czyż nie piękniejsza nasza poczciwa brzezina, Która jako wieśniaczka, kiedy płacze syna, Lub wdowa męża, ręce załamie, roztoczy Po ramionach do ziemi strumienie warkoczy! Niema z żalu, postawą jak wymownie szlocha! Czemuż pan Hrabia, jeśli w malarstwie się kocha, Nie maluje drzew naszych, pośród których siedzi? Prawdziwie, będą z pana żartować sąsiedzi, Że mieszkając na żyznej litewskiej równinie, Malujesz tylko jakieś skały i pustynie».
Stanąwszy nad strumieniem, rzuciła na trawnik Z ramion swój szal powiewny, czerwony jak krwawnik; I podobna pływaczce, która do kąpieli Zimnej schyla się, nim się zanurzyć ośmieli, Klęknęła i powoli chyliła się bokiem; Wreszcie, jakby porwana koralu potokiem, Upadła nań i cała wzdłuż się rozpostarła. Łokcie na trawie, skronie na dłoniach oparła, Z głową na dół skłonioną; na dole u głowy, Błysnął francuskiej książki papier welinowy; Nad alabastrowymi stronicami księgi, Wiły się czarne pukle i różowe wstęgi.
Gerwazego nie było; ruszył na obławę, Nie chcąc, aby tak ważną i trudną wyprawę Odbył sam Hrabia, młody i niedoświadczony; Poszedł więc z nim dla rady tudzież dla obrony.
Nieraz Klucznik był w podobnych trwogach, Nieraz miewał powrozy na ręku i nogach, A przecież się uwalniał; wiedział o sposobie Rwania więzów, był silny bardzo, ufał sobie. Przemyślał ratować się milczkiem. Oczy zmrużył, Niby śpi; z wolna ręce i nogi przedłużył, Dech wciągnął, brzuch i piersi ścisnął co najwężéj: Aż jednym razem kurczy, wydyma się, pręży; Jak wąż głowę i ogon gdy chowa w przeguby, Tak Gerwazy z długiego stał się krótki, gruby; Rozciągnęły się, nawet skrzypnęły powrozy, Ale nie pękły! Klucznik ze wstydu i zgrozy Przewrócił się i w ziemię schowawszy twarz gniewną, Zamknąwszy oczy, leżał nieczuły jak drewno.
Ja ileż wam winienem, o domowe drzewa! Błahy strzelec, uchodząc szyderstw towarzyszy Za chybioną źwierzynę, ileż w waszej ciszy Upolowałem dumań, gdy w dzikim ostępie, Zapomniawszy o łowach, usiadłem na kępie, A koło mnie srebrzył się tu mech siwobrody, Zlany granatem czarnej, zgniecionej jagody, A tam się czerwieniły wrzosiste pagórki, Strojne w brusznice jakby w koralów paciórki. Wokoło była ciemność; gałęzie u góry Wisiały jak zielone, gęste, niskie chmury; Wicher kędyś nad sklepem szalał nieruchomym, Jękiem, szumami, wyciem, łoskotami, gromem: Dziwny, odurzający hałas! Mnie się zdało, Że tam nad głową morze wiszące szalało.
Wtem do Podkomorzego skoczą przyjaciele; Sędzia porwał mu rękę: «Stój pan, to rzecz nasza, Mnie tu naprzód wyzwano. Protazy, pałasza! Puszczę go w taniec jako niedźwiadka na kiju». Lecz Tadeusz Sędziego wstrzymał: «Panie stryju, Wielmożny Podkomorzy, czyż się państwu godzi Wdawać się z tym fircykiem; czy tu nie ma młodzi? Na mnie to zdajcie: ja go należycie skarcę. A waszeć, panie śmiałku, co wyzywasz starce, Obaczym, czyli jesteś tak strasznym rycerzem: Rozprawimy się jutro, plac i broń wybierzem; Dziś uchodź, pókiś cały».
Co się tycze legiji honorowej krzyża, Że późno przyszedł, nic to sławie nie ubliża; Jeśli Jackowi nie mógł służyć ku ozdobie, Niech służy ku pamiątce: wieszam go na grobie. Trzy dni tu będzie wisiał, potem do kaplicy Złoży się, jako wotum dla Boga Rodzicy».
Jeden szlachcic na zgodę powszechną nie zważa. Patrz, wytknął głowę oknem z kuchni refektarza; Patrz, jak oczy wytrzeszczył, jak pogląda śmiało, Usta otworzył, jakby chciał zjeść izbę całą; Łatwo zgadnąć, że szlachcic ten zawołał: »Veto!« Patrzcie, jak za tą nagłą do kłótni podnietą, Tłoczy się do drzwi ciżba, pewnie idą w kuchnię; Dostali szable, pewnie krwawy bój wybuchnie.
Właśnie w owej chwili Szlachta z Moskwą okropną walkę zakończyli I chronią się gromadnie w domy i stodoły, Opuszczają plac boju, gdzie wkrótce żywioły Stoczą walkę.
Tu Gerwazy umilknął i łzami się zalał, Potem rzekł kończąc: «Moskal już wrota wywalał: Bo po śmierci Stolnika stałem bezprzytomnie, I nie widziałem, co się działo wokoło mnie. Szczęściem, na odsiecz przyszedł nam Parafianowicz, Przywiódłszy Mickiewiczów dwiestu z Horbatowicz, Którzy są szlachta liczna i dzielna, człek w człeka, A nienawidzą rodu Sopliców od wieka.
Jacek, słuchając, cicho odmówił modlitwy; Przycisnąwszy do piersi święconą gromnicę, Podniósł w niebo zatlone nadzieją źrenice, I zalał się ostatnich łez rozkosznych zdrojem: «Teraz rzekł, Panie, sługę twego puść z pokojem!» Wszyscy uklękli; a wtem ozwał się pod progiem Dzwonek: znak, że przyjechał pleban z Panem Bogiem.
Goście ani pytali nazwiska potrawy, Ani ich zastanowił ów sekret ciekawy; Wszystko prędko z żołnierskim jedli apetytem, Kieliszki napełniając węgrzynem obfitym.
Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało, Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało.
Było to właśnie wkrótce po jej zaręczynach. Wszędzie gadano tylko o tych zaręczynach; Powiadano, że Ewa, gdy brała obrączkę Z rąk Wojewody, mdlała, że wpadła w gorączkę, Że ma początki suchot, że ustawnie szlocha; Zgadywano, że kogoś potajemnie kocha. — Ale Stolnik, jak zawsze spokojny, wesoły, Dawał na zamku bale, zbierał przyjacioły. Mnie już nie prosił: na cóż byłem mu potrzebny? Mój bezład w domu, bieda, mój nałóg haniebny, Podały mnie na wzgardę i na śmiech przed światem! Mnie, com niegdyś, rzec mogę, trząsł całym powiatem! Mnie, którego Radziwiłł nazywał: kochanku! Mnie, com kiedy wyjeżdżał z mojego zaścianku, To liczniejszy dwór miałem niżeli książęcy, Kiedym szablę dostawał, to kilka tysięcy Szabel błyszczało wkoło, strasząc zamki pańskie! A potem ze mnie śmiały się dzieci włościańskie! Tak zrobiłem się nagle w oczach ludzkich lichy! Jacek Soplica! — Kto zna co jest czucie pychy…»
Ekonom z lewej izby rzekł: «Nie dziw, mospanie, Bo też pan tak drogo płaci za taką zwierzynę. Chłopy i radzi temu, kiedy w ich jarzynę Wskoczy chart; niech otrząśnie dziesięć kłosów żyta: To pan mu kopę oddasz i jeszcze nie kwita: Często chłopi talara w przydatku dostali. Wierz mi pan, że się chłopstwo bardzo rozzuchwali, Jeśli…» — Reszty dowodów pana Ekonoma Nie mógł usłyszeć Sędzia; bo pomiędzy dwoma Rozprawami, wszczęło się dziesięć rozgoworów, Anegdot, opowiadań i na koniec sporów.
Pora powracać do domu, Zwłaszcza że słychać było opodal trzask łomu. Może szukają? razem wracać nie wypada; Więc Telimena w prawo pod ogród się skrada, A Tadeusz na lewo biegł do wielkiej drogi. Oboje w tym odwrocie mieli nieco trwogi: Telimenie zdało się, że raz spoza krzaka Błysła zakapturzona, chuda twarz Robaka; Tadeusz widział dobrze, jak mu raz i drugi Pokazał się na lewo cień biały i długi, Co to było, nie wiedział, ale miał przeczucie, Że to był Hrabia w długim, angielskim surducie.
W świcie księcia był książę niemiecki Denassów, O którym powiadano, że w libijskiej ziemi Goszcząc, polował niegdyś z królmi murzyńskiemi I tam tygrysa spisą w ręcznym boju zwalił, Z czego się bardzo książę ów Denassów chwalił. U nas zaś polowano na dziki w tę porę; Rejtan zabił ze sztućca ogromną maciorę, Z wielkim niebezpieczeństwem, bo z bliska wypalił. Każdy z nas trafność strzału wydziwiał i chwalił, Tylko Niemiec Denassów obojętnie słuchał Pochwał takich i chodząc, pod nos sobie dmuchał: Że trafny strzał dowodzi tylko śmiałe oko, Biała broń śmiałą rękę; i zaczął szeroko Znowu gadać o swojej Libiji i spisie, O swych królach murzyńskich i o swym tygrysie. Markotno to się stało panu Rejtanowi. Był człek żywy, uderzył po szabli i mówi: »Mości książę! kto patrzy śmiele, walczy śmiele, Warte dziki tygrysów, a spis karabele«. I zaczynali z Niemcem dyskurs nazbyt żwawy. Szczęściem, książę jenerał przerwał te rozprawy, Godząc ich po francusku: co tam gadał, nie wiem, Ale ta zgoda był to popiół nad zarzewiem. Bo Rejtan wziął do serca, okazyi czekał I dobrą sztukę spłatać Niemcowi przyrzekał; Tej sztuki ledwie własnym nie przypłacił zdrowiem, A spłatał ją nazajutrz, jak to wnet opowiem».
Spuścił je. Zrazu bijąc taktem tryumfalnym, Potem gęściej siekł struny jak deszczem nawalnym: Dziwią się wszyscy. Lecz to była tylko proba; Bo wnet przerwał i w górę podniósł drążki oba.
Czasem do Litwy kwestarz z obcego klasztoru Przyszedł, i kiedy bliżej poznał panów dworu, Gazetę im pokazał, wyprutą z szkaplerza. Tam stała wypisana i liczba żołnierza, I nazwisko każdego wodza legijonu, I każdego z nich opis zwycięstwa lub zgonu. Po wielu latach pierwszy raz miała rodzina Wieść o życiu, o chwale i o śmierci syna; Brał dom żałobę, ale powiedzieć nie śmiano Po kim była żałoba, tylko zgadywano W okolicy; i tylko cichy smutek panów, Lub cicha radość, była gazetą ziemianów.
«Proszę o głos!» zawołał pan komisarz z Klecka, Człowiek młody, przystojny, ubrany z niemiecka. Zwał się Buchman, lecz Polak był, w Polsce się rodził; Nie wiedzieć pewnie, czyli ze szlachty pochodził, Lecz o to nie pytano; i wszyscy Buchmana Szacowali, iż służył u wielkiego pana, Był dobry patryjota i pełen nauki, Z ksiąg obcych wyuczył się gospodarstwa sztuki, I dóbr administracją prowadził porządnie; O polityce także wnioskował rozsądnie, Pięknie pisać i gładko umiał się wysławiać. Zatem umilkli wszyscy, kiedy jął rozprawiać: «Proszę o głos!» powtórzył, po dwakroć odchrząknął, Ukłonił się i usty dźwięcznymi tak brząknął:
I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem, A com wiedział i słyszał, w księgi umieściłem.
Opracowanie redakcyjne i przypisy: Maria Bailey, Anna Dyja, Marta Niedziałkowska, Agnieszka Paul, Magdalena Paul, Aleksandra Sekuła, Weronika Trzeciak.
Gorzej było. Raz w Wilnie jakiś szlachcic pjany Bił się w szable z Domeyką i dostał dwie rany; Potem ów szlachcic, z Wilna wracając do domu, Dziwnym trafem z Doweyką zjechał się u promu. Gdy więc na jednym promie płynęli Wilejką, Pyta sąsiada, kto on? odpowie: Doweyko — Nie czekając, dobywa rapier spod kirejki: Czach, czach! i za Domeykę podciął wąs Doweyki.
Krzyk dochodzi echami zwierciadlanej sali, Kędy Hrabia, Gerwazy i dżokeje spali. Przebudza się Gerwazy: darmo się wydziera, Związany w kij do swego własnego rapiera; Patrzy: widzi przy oknie ludzi uzbrojonych, W czarnych krótkich kaszkietach, w mundurach zielonych. Jeden z nich, opasany szarfą, trzymał szpadę I ostrzem jej kierował swych drabów gromadę, Szepcąc: «Wiąż! wiąż!» Dokoła leżą jak barany Dżokeje w pętach; Hrabia siedzi niezwiązany Lecz bezbronny; przy nim dwaj z gołymi bagnety Stoją drabi. Poznał ich Gerwazy, niestety! Moskale!!!
Dalej, z rowu wybiegłszy, strumień na równinie Rozkręca się, ucisza, lecz widać że płynie, Bo na jego ruchomej, drgającej powłoce Wzdłuż miesięczne światełko drgające migoce. Jako piękny wąż żmudzki, zwany giwojtosem, Chociaż zdaje się drzemać, leżąc między wrzosem, Pełźnie, bo na przemiany srebrzy się i złoci, Aż nagle zniknie z oczu we mchu lub paproci: Tak strumień kręcący się chował się w olszynach, Które na widnokręgu czerniały kończynach, Wznosząc swe kształty lekkie, niewyraźne oku, Jak duchy na wpół widne, na poły w obłoku.
Po tej z sobą odbytej, stanowczej naradzie, Woła przez okno Zosię, bawiącą się w sadzie.
Wojski na ostrym końcu śród myśliwych siedział, Słuchał zmrużywszy oczy, słowa nie powiedział, Choć młodzież nieraz jego zasięgała zdania, Bo nikt lepiej nad niego nie znał polowania. On milczał, szczyptę wziętą z tabakiery ważył W palcach i długo dumał, nim ją w końcu zażył; Kichnął, aż cała izba rozległa się echem, I potrząsając głową, rzekł z gorzkim uśmiechem: «O, jak mnie to starego i smuci, i dziwi! Cóż by to o tym starzy mówili myśliwi, Widząc że w tylu szlachty, w tylu panów gronie, Mają sądzić się spory o charcim ogonie? Cóż by rzekł na to stary Rejtan, gdyby ożył? Wróciłby do Lachowicz i w grób się położył! Co by rzekł wojewoda Niesiołowski stary, Który ma dotąd pierwsze na świecie ogary, I dwiestu strzelców trzyma obyczajem pańskim, I ma sto wozów sieci w zamku Worończańskim, A od tylu lat siedzi jak mnich na swym dworze, Nikt go na polowanie uprosić nie może, Białopiotrowiczowi samemu odmówił! Bo cóż by on na waszych polowaniach łowił? Piękna byłaby sława, ażeby pan taki Wedle dzisiejszej mody jeździł na szaraki! Za moich, panie, czasów, w języku strzeleckim, Dzik, niedźwiedź, łoś, wilk, zwany był zwierzem szlacheckim A zwierzę niemające kłów, rogów, pazurów, Zostawiano dla płatnych sług i dworskich ciurów; Żaden pan nigdy przyjąć nie chciałby do ręki Strzelby, którą zhańbiono sypiąc w nią śrut cienki! Trzymano wprawdzie chartów: bo z łowów wracając, Trafia się, że spod konia mknie się biedak zając: Puszczano wtenczas za nim dla zabawki smycze I na konikach małe goniły panicze Przed oczyma rodziców, którzy te pogonie Ledwie raczyli widzieć, cóż kłócić się o nie! Więc niech jaśnie wielmożny Podkomorzy raczy Odwołać swe rozkazy i niech mi wybaczy, Że nie mogę na takie jechać polowanie, I nigdy na nim noga moja nie postanie! Nazywam się Hreczecha, a od króla Lecha, Żaden za zającami nie jeździł Hreczecha».
Księga trzecia
Goście weszli w porządku i stanęli kołem. Podkomorzy najwyższe brał miejsce za stołem; Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy, Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży. Przy nim stał kwestarz, Sędzia tuż przy bernardynie. Bernardyn zmówił krótki pacierz po łacinie; Mężczyznom dano wódkę; wtenczas wszyscy siedli, I chołodziec litewski milcząc żwawo jedli.
Mowa księdza wzbudziła takie zadziwienie, Taką radość, że całe huczne zgromadzenie Milczało chwilę; potem na pół ciche słowa Powtarzano: «Tabaka z Polski? Częstochowa? Dąbrowski? Z ziemi włoskiej?…» Aż na koniec razem, Jakby myśl z myślą, wyraz sam zbiegł się z wyrazem, Wszyscy jednogłośnie, jak na dane hasło, Krzyknęli: «Dąbrowskiego!» Wszystko razem wrzasło, Wszystko się uścisnęło: chłop z tatarskim hrabią, Mitra z Krzyżem, Poraje z Gryfem i z Korabią; Zapomnieli wszystkiego, nawet bernardyna, Tylko śpiewali krzycząc: «Wódki, miodu, wina!»
«I miał rozum! — zawołał Tadeusz z zapałem. — To państwa niebo włoskie, jak o nim słyszałem, Błękitne, czyste: wszak to jak zamarzła woda; Czyż nie piękniejsze stokroć wiatr i niepogoda? U nas dość głowę podnieść: ileż to widoków! Ileż scen i obrazów z samej gry obłoków! Bo każda chmura inna: na przykład jesienna Pełznie jak żółw leniwa, ulewą brzemienna, I z nieba aż do ziemi spuszcza długie smugi, Jak rozwite warkocze, to są deszczu strugi; Chmura z gradem, jak balon szybko z wiatrem leci, Krągła, ciemnobłękitna, w środku żółto świeci, Szum wielki słychać wkoło; nawet te codzienne, Patrzcie państwo, te białe chmurki, jak odmienne! Zrazu jak stada dzikich gęsi lub łabędzi, A z tyłu wiatr jak sokół do kupy je pędzi: Ściskają się, grubieją, rosną — nowe dziwy! Dostają krzywych karków, rozpuszczają grzywy, Wysuwają nóg rzędy i po niebios sklepie Przelatują jak tabun rumaków po stepie: Wszystkie białe jak srebro, zmieszały się… nagle Z ich karków rosną maszty, z grzyw szerokie żagle, Tabun zmienia się w okręt i wspaniale płynie Cicho, z wolna po niebios błękitnej równinie!»
Polak, chociaż stąd między narodami słynny Że bardziej niźli życie kocha kraj rodzinny, Gotów zawżdy rzucić go, puścić się w kraj świata, W nędzy i poniewierce przeżyć długie lata, Walcząc z ludźmi i z losem, póki mu śród burzy Przyświeca ta nadzieja, że Ojczyźnie służy.
Jedyne szczęście: kto w szarej godzinie, Z kilką przyjaciół siadłszy przy kominie, Drzwi od Europy zamykał hałasów, Wyrwał się myślą do szczęśliwszych czasów, I dumał, marzył o swojej krainie…
Lecz Tadeusz podbiega i z żywością mówi: «Czymże zdołam odwdzięczyć dobremu stryjowi, Który tak o me szczęście ustawnie się trudzi! Ach dobry stryju, byłbym najszczęśliwszy z ludzi, Gdyby mi Zosia była dzisiaj zaręczona, Gdybym wiedział że to jest moja przyszła żona. Przecież powiem otwarcie: dziś, te zaręczyny Do skutku przyjść nie mogą; są różne przyczyny… Nie pytaj więcej; jeśli Zosia czekać raczy, Może mnie wkrótce lepszym, godniejszym obaczy, Może stałością na jej wzajemność zarobię, Może troszeczką sławy me imię ozdobię, Może wkrótce w ojczyste wrócim okolice; Wtenczas, stryju, wspomnę ci twoje obietnice, Wtenczas na klęczkach drogą powitam Zosienkę I jeśli będzie wolna, poproszę o rękę. Teraz porzucam Litwę może na czas długi, Może Zosi tymczasem podobać się drugi; Więzić jej woli nie chcę; prosić o wzajemność, Na którąm nie zasłużył, byłaby nikczemność».
Zdziwili się domowi, patrząc na Robaka, Skąd mu się wzięła mina i wesołość taka. Sędzia wnet kucharzowi powtórzył rozkazy: Wniesiono wazę, cukier, butelki i zrazy. Płut i Ryków tak czynnie zaczęli się zwijać, Tak łakomie połykać i gęsto zapijać, Że w pół godziny zjedli dwadzieścia trzy zrazy I wychylili ponczu ogromne pół wazy.
Tak mówiąc, spojrzał zyzem, gdzie śród biesiadników Siedział gość, Moskal; był to pan kapitan Ryków, Stary żołnierz, stał w bliskiej wiosce na kwaterze, Pan Sędzia go przez grzeczność prosił na wieczerzę. Ryków jadł smaczno, mało wdawał się w rozmowę, Lecz na wzmiankę Warszawy, rzekł podniósłszy głowę: «Pan Podkomorzy! Oj wy! Pan zawsze ciekawy O Bonaparta, zawsze wam tam do Warszawy! He! Ojczyzna! Ja nie szpieg, a po polsku umiem, — Ojczyzna! ja to czuję wszystko, ja rozumiem! Wy Polaki, ja Ruski: teraz się nie bijem, Jest armistycjum, to my razem jemy, pijem. Często na awanpostach nasz z Francuzem gada, Pije wódkę; jak krzykną ura! — kanonada. Ruskie przysłowie: z kim się biję, tego lubię; Gładź drużkę jak po duszy, a bij jak po szubie. Ja mówię, będzie wojna u nas. Do Majora Płuta, adiutant sztabu przyjechał zawczora: Gotować się do marszu! Pójdziem, czy pod Turka, Czy na Francuza; oj ten Bonapart figurka! Bez Suwarowa to on może nas wytuza. U nas w pułku gadano, jak szli na Francuza, Że Bonapart czarował: no, tak i Suwarów Czarował; tak były czary przeciw czarów. Raz w bitwie, gdzie podział się? szukać Bonaparta,— A on zmienił się w lisa, tak Suwarów w charta; Tak Bonaparte znowu w kota się przerzuca, Dalej drzeć pazurami, a Suwarów w kuca. Obaczcież, co się stało w końcu z Bonapartą…» Tu Ryków przerwał i jadł; wtem, z potrawą czwartą Wszedł służący i raptem boczne drzwi otwarto.
Sędzia spełnił Robaka rozkazy, I usiada na łóżko przy nim; a Gerwazy, Stoi, łokieć przytwierdza na głowni rapiera, A czoło pochylone na dłoniach opiera.
«Uciszcie się! — powtarzał — miejcie też baczenie, Wy, co jesteście pierwsi myśliwi w powiecie, Z gorszącej kłótni waszej co będzie? czy wiecie? Oto młodzież, na której Ojczyzny nadzieje, Która ma wsławiać nasze ostępy i knieje, Która niestety, i tak zaniedbuje łowy, Może do ich wzgardzenia weźmie pochop nowy. Widząc, że ci, co innym mają dać przykłady, Z łowów przynoszą tylko poswarki i zwady! Miejcie też wzgląd powinny dla mych włosów siwych; Bo znałem większych dawniej niźli wy myśliwych, A sądziłem ich nieraz sądem polubownym. Któż był w lasach litewskich Rejtanowi równym? Czy obławę zaciągnąć, czy spotkać się z zwierzem, Kto z Białopiotrowiczem porówna się Jerzym? Gdzie jest dziś taki strzelec jak szlachcic Żegota, Co kulą z pistoletu w biegu trafiał kota? Terajewicza znałem, co idąc na dziki, Nie brał nigdy innego oręża prócz piki; Budrewicza, co chodził z niedźwiedziem w zapasy: Takich mężów widziały niegdyś nasze lasy! Jeśli do sporu przyszło, jakże spór godzili? Oto obrali sędziów i zakład stawili. Ogiński sto włók lasu raz przegrał o wilka; Niesiołowskiemu borsuk kosztował wsi kilka! I wy, panowie, pójdźcie za starych przykładem, I rozstrzygnijcie spór wasz choć mniejszym zakładem. Słowo wiatr, w sporach słownych nigdy nie masz końca; Szkoda ust dłużej suszyć kłótnią o zająca. Więc polubownych sędziów najpierwej obierzcie, A co wyrzekną, temu sumiennie zawierzcie. Ja uproszę Sędziego, ażeby nie bronił Dojeżdżaczowi, choćby po pszenicy gonił; I tuszę, że tę łaskę otrzymam od pana». To wyrzekłszy, Sędziego ścisnął za kolana.
Tak chłopiec, kiedy ujrzy cykoryi kwiaty, Wabiące dłoń miękkimi, lekkimi bławaty, Chce je pieścić, zbliża się, dmuchnie: i z podmuchem Cały kwiat na powietrzu rozleci się puchem, A w ręku widzi tylko badacz zbyt ciekawy Nagą łodygę szarozielonawej trawy.
«Łapaj!» krzykniono znowu. Tryumf był nie długi: Bo nad głowami tłumu Klucznik niespodzianie Ukazał się na chórze, przy starym organie, I z trzaskiem jął wyrywać ołowiane rury. Wielką by klęskę zadał, uderzając z góry: Ale już goście tłumnie wychodzili z sieni; Nie śmieli kroku dostać słudzy potrwożeni I chwytając naczynia w ślad panów uciekli, Nawet nakrycia z częścią sprzętów się wyrzekli.
Czasem tylko w pogoni zaciekłe ogary, Wpadłszy niebacznie między bagna, mchy i jary, Wnętrznej ich okropności rażone widokiem, Uciekają skowycząc z obłąkanym wzrokiem; I długo potem ręką pana już głaskane, Drżą jeszcze u nóg jego strachem opętane. Te puszcz stołeczne, ludziom nieznane tajniki, W języku swoim strzelcy zowią: *mateczniki*.
Wtem brząknął w tabakierę złotą Podkomorzy, I rzekł: «Mój Sędzio, dawniej było jeszcze gorzéj! Teraz, nie wiem, czy moda i nas starych zmienia, Czy młodzież lepsza, ale widzę mniej zgorszenia. Ach, ja pamiętam czasy, kiedy do ojczyzny, Pierwszy raz zawitała moda francuszczyzny! Gdy raptem paniczyki młode z cudzych krajów Wtargnęli do nas hordą gorszą od Nogajów, Prześladując w ojczyźnie Boga, przodków wiarę, Prawa i obyczaje, nawet suknie stare. Żałośnie było widzieć wyżółkłych młokosów, Gadających przez nosy, a często bez nosów, Opatrzonych w broszurki i w różne gazety, Głoszących nowe wiary, prawa, toalety. Miała nad umysłami wielką moc ta tłuszcza; Bo Pan Bóg, kiedy karę na naród przypuszcza, Odbiera naprzód rozum od obywateli. I tak, mędrsi fircykom oprzeć się nie śmieli, I zląkł ich się jak dżumy jakiej cały naród, Bo już sam wewnątrz siebie czuł choroby zaród. Krzyczano na modnisiów, a brano z nich wzory; Zmieniano wiarę, mowę, prawa i ubiory. Była to maszkarada, zapustna swawola, Po której miał przyjść wkrótce wielki post — niewola!
Daremnie broniło się serce Tadeusza; Ulitował się, uczuł że go żal porusza. Długo poglądał niemy, ukryty za drzewem, Na koniec westchnął i rzekł sam do siebie z gniewem: «Głupi! cóż ona winna, że się ja pomylił?» Więc z wolna głowę ku niej zza drzewa wychylił — Gdy nagle Telimena zrywa się z siedzenia, Rzuca się w prawo, w lewo, skacze skróś strumienia, Rozkrzyżowana, z włosem rozpuszczonym, blada, Pędzi w las, podskakuje, przyklęka, upada, I nie mogąc już powstać, kręci się po darni; Widać z jej ruchów, w jakiej strasznej jest męczarni: Chwyta się za pierś, szyję, za stopy, kolana. Skoczył Tadeusz myśląc, że jest pomieszana Lub ma wielką chorobę. Lecz z innej przyczyny Pochodziły te ruchy.
Przy mszy, gdy z wzniesionymi zwracał się rękami Od ołtarza do ludu, by mówić: «Pan z wami», To nieraz tak się zręcznie skręcił jednym razem, Jakby prawo w tył robił za wodza rozkazem, I słowa liturgii takim wyrzekł tonem Do ludu, jak oficer stojąc przed szwadronem: Postrzegali to chłopcy służący mu do mszy. Spraw także politycznych był Robak świadomszy, Niźli żywotów świętych; a jeżdżąc po kweście, Często zastanawiał się w powiatowym mieście. Miał pełno interesów: to listy odbierał, Których nigdy przy obcych ludziach nie otwierał, To wysyłał posłańców, ale gdzie i po co Nie powiadał; częstokroć wymykał się nocą Do dworów pańskich, z szlachtą ustawicznie szeptał, I okoliczne wioski dokoła wydeptał, I w karczmach z wieśniakami rozprawiał niemało, A zawsze o tym, co się w cudzych krajach działo. Teraz Sędziego, który już spał od godziny, Przychodzi budzić; pewnie ma jakieś nowiny.
Ostatnia uczta staropolska — Arcy-serwis — Objaśnienie jego figur — Jego ruchy — Dąbrowski udarowany — Jeszcze o Scyzoryku — Kniaziewicz udarowany — Pierwszy akt urzędowy Tadeusza przy objęciu dziedzictwa — Uwagi Gerwazego — Koncert nad koncertami — Polonez — Kochajmy się.